piątek, 1 marca 2013

Rozdział 4 - Harry


~*~*~*~ 
Nareszcie koniec zajęć! Jeszcze tylko obiad i będę mógł zaszyć się w dormitorium. Myślałem, że nie wytrzymam na tych wszystkich lekcjach. Siedzenie w ławce było niemal tak uciążliwe, jak chodzenie. Gdyby tego było mało, raz, wstając, uderzyłem się o krawędź ławki. Ból w klatce piersiowej nie pozwalał mi na zaczerpnięcie oddechu, przez co zacząłem się dusić. Zaniepokojona Hermiona od razu do mnie doskoczyła. Zaczęła dociekać, co mi jest, na szczęście udało mi się jej wmówić, że to tylko na skutek tego wyjątkowo feralnego uderzenia. Uwierzyła mi, lecz na moje nieszczęście zaczęła mi się po tym uważniej przyglądać, wyraźnie zatroskana, przez co byłem zmuszony jeszcze bardziej pilnować się, by zachowywać się możliwie najswobodniej. Na tyle swobodnie, na ile może się zachowywać człowiek ze złamanym żebrem albo dwoma, bo zaczynam przypuszczać, że jednak nie wyszedłem cało spod buta Fretki, jak mi się do tej pory wydawało.
Z kamienną miną zająłem miejsce przy stole Gryffindoru, sycząc w duchu z bólu, zresztą jak za każdym razem, gdy się poruszałem. Herm i Ginny rozmawiały o czymś z ożywieniem, śmiejąc się raz po raz. Odetchnąłem w duchu z ulgą. Na szczęście nie było już śladu po ich Kłótni Roku. Nie mam pojęcia, co się między nimi wydarzyło, ale nie odzywały się do siebie przez kilka miesięcy. Pogodziły się dopiero po bitwie w Ministerstwie. To był naprawdę potworny czas dla mnie i Rona. Jeśli już się do siebie odzywały, robiły to przez któregoś z nas, na zasadzie: „Harry, powiedz tej ograniczonej dziewusze…”, „Harry, powiedz temu wybrykowi natury…”. No dobra, może nieco przesadzam. Czasem rezygnowały z pośrednika i po prostu na siebie wrzeszczały. Zazwyczaj jednak omijały się szerokim łukiem. Zwłaszcza Ginny unikała Herm. Gdy tylko Hermiona wchodziła do pomieszczenia, można było mieć pewność, że Gin zaraz go opuści. Co najdziwniejsze, nikt nie wiedział, o co tak właściwie poszło. Ron próbował nawet wypytać koleżanki siostry, ale one tylko kręciły bezradnie głowami.

Przymknąłem na moment oczy i odetchnąłem głęboko – przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mi na to obrażenia. Spojrzałem na przyjaciela i aż uniosłem brwi w zdziwieniu, widząc jego rozmarzony wzrok. Zaraz… Czy on przypadkiem nie patrzy na stół Slitherinu?!

Podążyłem za jego wzrokiem, natrafiając na grupkę Ślizgonek, które w spokoju jadły posiłek przy końcu ich stołu. Co to ma być? Zrobiły mu coś, i teraz zastanawia się, jaki jest najpaskudniejszy sposób na zemstę?

– Ron? Na kogo tak patrzysz?

– Hm? – mruknął, patrząc jeszcze przez chwile na stół Slitherinu, po czym, nagle pochylił głowę nad swoim talerzem. Jego uszy zrobiły się czerwone. – Och, nie, na nikogo. Po prostu się zamyśliłem. Serio. Właśnie, Harry. Gadałeś z dyrektorem o swoich wakacjach? – Zerknął na mnie przelotnie. – Wiesz, odnośnie Mistrzostw Świata.

– Tak, już jakiś czas temu. Zgodził się. – Co prawda nie wiem czemu zgodził się na wyjazd, zwłaszcza po tym, co się stało na ostatnich, ale narzekać nie będę. Może uznał, że przynajmniej na tyle może mi pozwolić? Albo zrobił to, żebym dał mu spokój? Czasem naprawdę nie pojmuję tego, co robi dyrektor.

To dziwne. Jakiś miesiąc temu cały świat magiczny po raz kolejny drżał ze strachu na wieść, że Voldemort powrócił, a w tej chwili wszyscy wyglądają, jakby to wydarzenie nie miało miejsca lub należało do dalekiej przeszłości. W sumie, to chyba dobrze. W końcu trzęsąc się ze strachu, nie będziemy w stanie stawić mu czoła. Jednak nie powinniśmy też być tacy spokojni, przecież nigdy nie wiadomo, kiedy ponownie zaatakuje. Mam tylko nadzieję, że nie oczekują ode mnie, że pokonam go w pojedynkę. To niemożliwe. Jestem za słaby.

– Harry! – Podniesiony głos przyjaciółki wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem. – Znowu mnie nie słuchałeś.

– Przepraszam, Hermi, zamyśliłem się.

– Ostatnio coraz częściej ci się to zdarza. Zaczynam się o ciebie martwić. Nie chcesz o czymś porozmawiać? Wiesz, że zawsze cię wysłucham i zrobię co w mojej mocy, by ci pomóc… i Ron także – dodała z naciskiem, ściągając na siebie lekko nieprzytomne spojrzenie rudzielca. – Prawda, Ron?

– Tak, tak. Masz rację – przytaknął, ale głowę dam, że nie miał pojęcia, co ona przed chwilą powiedziała. Wiedziałem jednak, że gdyby wiedział, jego odpowiedź by się nie zmieniła.

– To co do mnie wcześniej mówiłaś? – przypomniałem jej.

– Ach, tak. Pytałam się, czy wybierasz się jutro do Hogsmeade. W końcu to ostatnia okazja przed wakacjami.

Faktycznie. Szkoda, bo chciałem kupić sobie zapas słodyczy z Miodowego Królestwa, ale przecież nie dam rady dojść do wioski. Ledwo wytrzymuję spacery po korytarzu. Ich poprosić, by mi coś kupili, też nie mogę, bo Hermiona od razu zrobi się podejrzliwa...

– Nie, nie mam jakoś ochoty. Zostanę w zamku i korzystając z wolnego, chyba pójdę sobie polatać. Dawno już tego nie robiłem, a u Dursleyów pewnie będzie mi bardziej brakować miotły niż słodyczy. – Poniekąd była to prawda, ale chętnie zabrałbym do wujostwa trochę jedzenia. Miałbym przynajmniej coś więcej niż dwa posiłki na dzień.

– Jak chcesz. – Zabrała się z powrotem za jedzenie.

Też miałem zamiar wrócić lub raczej zacząć jeść, gdy usłyszałem strzępek rozmowy Ślizgonów.

– …denerwuje się końcem roku? W końcu zostały jeszcze cztery dni szkoły.

– Nie mam czym się denerwować. – Ten głos poznałbym wszędzie. Chłodny, zarozumiały, przeciągający końcówki wyrazów głos, który sprawiał, że w jednej chwili mój humor, obojętnie jaki by nie był wcześniej, zmieniał się w złość. – Gdybym był Bliznowatym to owszem. Mając taką fryzurę, uwłaczałbym znakomitości mojego rodu. – No teraz to już przesadził. Ja wiem, że włosy niezbyt mi się układają, ale nic na to nie poradzę, takie już są! Nie oznacza to jednak, że musi się ze mnie nabijać!

Spojrzałem na niego nienawistnym wzrokiem. Malfoy najwyraźniej zorientował się, że na niego patrzę, bo zwrócił twarz w moją stronę. Wykrzywił wargi w czymś na kształt uśmiechu, po czym wstał i podszedł do stołu nauczycielskiego. Widziałem jeszcze, jak rozmawiał przez chwilę ze Snapem, po czym obaj opuścili salę.

Co tym razem kombinuje ten zadufany w sobie lizus? Poszedł poskarżyć się staremu Nietoperzowi, że się na niego źle patrzę? A może zamierzają teraz razem opracować plan-gnębienia-Pottera na te ostatnie dni szkoły?
Tak właściwie już od dłuższego czasu mnie zastanawiało, ale… co tak naprawdę łączy Fretkę ze Snapem? Bo nietrudno zauważyć, że mężczyzna traktuje Malfoya inaczej niż pozostałych uczniów… a raczej Ślizgonów, bo to że faworyzuje swoich podopiecznych jest ogólnie wiadome.

Skończyłem w miarę szybko jeść, po czym ostrożnie wstałem od stołu. Oznajmiwszy przyjaciołom, że mam coś do załatwienia, wyszedłem. Większość uczniów wciąż jadła, przez co korytarze były niemal puste. Rozejrzałem się, szukając wzrokiem Malfoya. Dostrzegłem go niemal w ostatniej chwili, gdy znikał za rogiem, zmierzając do lochów. Ruszyłem za nim, starając się iść jednocześnie szybko i na tyle cicho, by mnie nie usłyszał. Umiejętności zdobyte w czasie nocnego skradania się z peleryną niewidką naprawdę się przydają. Szliśmy kilka minut lochami. Co jakiś czas zatrzymywałem się i czekałem, aż skręci w kolejny korytarz, by nie zauważył, że go śledzę. Wychyliłem się ostrożnie, sprawdzając gdzie tym razem skręcił, ale szybko musiałem się schować, bo akurat zatrzymał się przed drzwiami kilka stóp ode mnie. Wyjrzałem ostrożnie w sam raz, by zobaczyć delikatny ruch jego warg i to, jak znika za drzwiami aż za dobrze znanego mi pomieszczenia. Gapiłem się na nie oniemiały. Czemu Malfoy zna hasło do gabinetu Snape’a…?  Nasłuchiwałem przez chwilę, czy nie zamierza przypadkiem zaraz stamtąd wyjść. Ostrożnie zbliżyłem się do miejsca, w którym niecałą minutę temu stał Ślizgon. Przyłożyłem ucho do drzwi, ale nic przez nie nie słyszałem. Za to dotarł do mnie odgłos szybko stawianych kroków. Spiąłem się. Ktoś najwyraźniej szedł w moim kierunku. Nie wiedząc, kogo się spodziewać, wolałem ukryć swoją obecność. Zresztą ktokolwiek by to nie był, nie miałem wątpliwości, że nie powinien przyłapać mnie na podsłuchiwaniu pod drzwiami Snape’a. Wróciłem na miejsce, z którego obserwowałem Malfoya. Kilka sekund później, wyłoniwszy się z przeciwnej strony korytarza, Snape zniknął za tymi samymi drzwiami, co Ślizgon. Ponownie podszedłem do wejścia, modląc się w duchu, żeby żadnemu z nich przypadkiem nie zachciało się teraz wyjść. Skupiłem się, próbując wychwycić jakiekolwiek dźwięki ze środka. W końcu udało mi się coś usłyszeć, jednak nie byłem pewny, czy o to mi chodziło.

– …zwłoki i muszę jak najszybciej skonsultować się z tobą na ten temat. – Zamarłem patrząc z przerażeniem na drzwi, jakbym chciał przeniknąć przez nie wzrokiem. Serce mocniej zabiło mi w piersi. Co tu się wyprawia? Jakie zwłoki?! I czemu Fretka przychodzi z tą sprawą do Snape’a? – Czarny Pan dał ci w nocy jakieś zadanie? – No tak. Powinienem od razu o tym pomyśleć… W końcu wiem, że Nietoperz był jednym ze Śmierciożerców, ale nie przypuszczałem, że wciąż dla niego morduje! Przecież Dumbledore zapewniał, że można mu ufać!

– Matka mojego przyszłego…

Jego dalsze słowa zagłuszył łoskot, który poniósł się echem po korytarzu. Z lewej strony wyleciał Irytek. Śmiejąc się na cały głos i rozrzucając wkoło małe petardy. Odskoczyłem na bok, unikając trafienia jedną z nich. W tym czasie duch minął mnie i zniknął w kolejnym korytarzu. Mimo że nie oberwałem fajerwerkiem i tak nie obyło się bez bólu, jaki towarzyszył mi przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Naprawdę nienawidzę tego ślizgońskiego pajaca! A to niby ja jestem wybuchowy i działam bez zastanowienia...

Zaciskając zęby, wróciłem do poprzedniej pozycji. Nasłuchiwałem uważnie, niemal wciskając ucho w drzwi. Myślami szybko powróciłem do rozmowy tych dwóch. O kogo mogło chodzić Nietoperzowi? O przyszłego kogo? Więźnia, jeńca? Matka mojego przyszłego celu?

 …cię zabić, a wtedy miałbym kłopoty u twojego ojca. Nie wspominając już o tym, że jeszcze byłbym za ciebie odpowiedzialny jako nauczyciel. – Teraz byłem już całkowicie pewny, że relacje między tymi dwoma nie ograniczają się do zwykłego nauczyciel-uczeń. Choć z drugiej strony, czego miałem się spodziewać? Przecież i Snape, i stary Malfoy są śmierciożercami, więc Fretka pewnie się od nich uczy „rzemiosła”. To by dużo wyjaśniało… Heh, Hermiona byłaby ze mnie dumna. – Mów lepiej, co chciałeś ode mnie.

– Chodzi o Williama Richardsona. Ponoć złożył Wieczystą Przysięgę mojemu ojcu. – Co?! On też jest pionkiem Voldemorta? Niby wygląda jak typ spod ciemnej gwiazdy… Jest od nas starszy, do tego wyższy i zdaje się być silny. No i jest chyba znajomym Fretki…  Ale jeśli tak, to dlaczego przeszkodził wtedy Fretce, gdy ten chciał się na mnie rzucić? Uch, zaczynam się trochę gubić, choć jednego przynajmniej mogę być pewien. Kogoś zabili i planują zabić lub porwać.

Nic więcej nie udało mi się już usłyszeć, bo Irytek znów leciał w moją stronę z, najwyraźniej, nowym zapasem petard. W dodatku słyszałem coraz głośniejsze krzyki wściekłego woźnego. Wolałem oddalić się, niż ćwiczyć uniki przed fajerwerkami, czy tłumaczyć się Flitchowi. Najszybszym krokiem, na jaki było mnie stać, opuściłem zimne lochy.

 Wspinałem się po schodach, nie wstrzymując już cichych syków, gdy złamanie dawało o sobie znać w dość niedelikatny sposób. Po pokonaniu kilku kondygnacji schodów, dotarłem na siódme piętro, gdzie mieściła się wieża mojego domu. Kilka minut potem, leżąc na łóżku, rozmyślałem nad tym, co usłyszałem. Prawdę mówiąc przestraszyło mnie trochę to, co mówili. Wydawać się mogło, że nie powinny mnie przerażać takie rozmowy, zwłaszcza po tym co widziałem i przeżyłem. Jednak morderstwo zawsze pozostanie dla mnie czymś przerażającym i niezrozumiałym. Nie byłem w stanie pojąć, jak można odebrać drugiemu człowiekowi życie i móc jeszcze o tym mówić jak o wczorajszej pogodzie. Ja nie potrafiłem o tym nawet za długo myśleć. Z tego względu starałem się skupić na czymkolwiek innym. W końcu moje myśli zajęły się zbliżającymi wakacjami i choć nie był to dużo mniej nieprzyjemny temat, wszystko było lepsze od poprzedniego.

Bałem się, jak co roku, powrotu do Dursleyów. Aż za dobrze zdawałem sobie sprawę, co mnie tam czeka. Skromne dwa posiłki na dzień – tyle ile ja zjadałem przez cały dzień, Dudley dostawał na sam podwieczorek! Do tego jeszcze prace, które wujostwo mi zlecało… Nie chciałem się jednak nad sobą użalać. W sumie nie było aż tak źle, zawsze mogło być gorzej. Mogłem trafić do sierocińca, tak jak Tom. Sama myśl, że mógłbym skończyć jak Riddle, napawała mnie wstrętem i przerażeniem. Że byłbym w stanie zabijać niewinne osoby, napawać się ich cierpieniem, czerpać radość z ich błagań o darowanie życia… Przeszedł mnie wyjątkowo nieprzyjemny dreszcz, a żołądek skurczył się boleśnie. Tak, zdecydowanie życie pod dachem Dursleyów było lepsze od tego, jakie wiódł Voldemort. Tylko czemu znów zacząłem myśleć o morderstwach?!

Sapnąłem zirytowany. Chciałem przekręcić się na bok, jednak ból skutecznie wybił mi to z głowy. Przeklęty Malfoy! Nienawidzę go! Następnym razem nie dam się już tak zaskoczyć i jeszcze oddam mu za to, co zrobił mi wczoraj. Tak, muszę to zrobić. Nie pozwolę, by ten bałwan się później wywyższał i ze mnie śmiał.

Gdy się obudziłem następnego dnia, chłopaków już nie było. Ostrożnie wyplątałem się z pościeli, uważając na moje nieszczęsne żebra. Wchodząc do łazienki, mój wzrok od razu padł na odbicie w lustrze. Potargane, czarne włosy sterczące we wszystkie strony świata. Westchnąłem zrezygnowany. Aż za dobrze zdawałem sobie sprawę, że i tak nie uda mi się ich ułożyć. Próbowałem wieeele razy. Chwyciłem grzebień, próbując doprowadzić je do ładu. Po kilku minutach jedyną różnicą było to, że wywijały mi się jakoś bardziej naturalnie, nie wyglądałem już jak po wyjątkowo zaciekłej walce z bandą wściekłych wiewiórek.

Zachichotałem na własne porównanie, jednak szybko zdałem sobie sprawę, że to dla mnie niezbyt wskazane, bo ostry ból po raz kolejny przeszył mój bok. Mówiłem już, że nienawidzę Malfoya?

Kiedy pojawiłem się w Wielkiej Sali, przy stołach siedziało już niewiele osób z klas trzecich i wyżej. Przypuszczałem, że wszyscy chętni wyszli już do Hogsmeade. Szkoda mi było zostawać w zamku, ale nie było mowy, bym mógł wytrzymać kilkugodzinne łażenie po sklepach, przeciskanie się przez tłumy czarodziejów czy nawet siedzenie w Trzech Miotłach. Zrezygnowany usiadłem na jednym z licznych wolnych miejsc przy stole Gryfonów, zabierając się za jedzenie. Choć z początku planowałem po śniadaniu wrócić do dormitorium, stwierdziłem, że pójdę polatać. Wprawdzie mówiłem wczoraj Hermionie, że mam taki zamiar, ale nie przypuszczałem, że wcielę go w życie. Teraz jak o tym myślałem, to na miotle nie będę chyba zbytnio narażał żeber, a przez wakacje naprawdę będzie mi brakowało latania.

Niecałą godzinę później, przebrany w zwykłe ciuchy, stałem z miotłą w jednej i zniczem treningowym w drugiej ręce na pustym boisku do Quidditcha. To było jedno z moich ulubionych miejsc w Hogwarcie. To właśnie tu, pędząc w przestworzach, czułem się najszczęśliwszy. Wszystkie przykrości zdawały się zostawać na ziemi. Czując pęd powietrza rozwiewający moje ubrania i włosy, czułem się wolny. Pragnąłem znów doświadczyć tego wspaniałego uczucia. Usiadłem na miotle, wypuściłem złotą piłeczkę i delikatnym ruchem nóg odbiłem się od podłoża. Od razu poczułem tą cudowną swobodę. Leniwie zataczałem kółka wokół boiska, starając się czerpać jak najwięcej z lotu. Zacząłem wyczyniać różne, niezbyt skomplikowane akrobacje, stopniowo przyspieszając. W końcu niemal leżałem na miotle, zmuszając ją do maksymalnej prędkości. Co jakiś czas zaciskałem mocno szczęki, przeczekując nowe fale bólu. Jednak nawet to nie powstrzymało mnie od dalszego lotu. W pewnym momencie zwolniłem, przypomniawszy sobie o krążącej gdzieś kulce. Ponownie okrążałem boisko, tym razem jednak wypatrywałem złotego punktu. Udało mi się go odnaleźć dopiero po kilku minutach. Znicz krążył wokół słupa jednej z obręczy bramkowych. Ruszyłem w jego kierunku, nurkując gwałtownie. Nie był to najlepszy pomysł, bo kolejny raz złamane kości dały o sobie znać. Starałem się jednak to zignorować, dalej pędząc ku złotej piłeczce, która zaczęła przede mną uciekać. Dzieliły mnie od niej jakieś cztery stopy, gdy nagle zmieniła kierunek, skręcając gwałtownie w prawo i lecąc wprost na ścianę trybun. Zakręciłem ostro, przeklinając pod nosem Fretkę i zaczynając prawdziwą pogoń za zniczem. Ból naprawdę utrudniał mi pościg, ale postanowiłem wytrzymać. W końcu była to moja ostatnia szansa przed wakacjami. Mimo że nie był to żaden mecz ani nawet przyjacielska rozgrywka, przecież byłem sam na boisku, to i tak zależało mi na pochwyceniu znicza. Do tego dochodził jeszcze fakt, że musiałem go złapać, by móc go oddać pani Hooch…

Nie mam pojęcia, jak długo za nim goniłem, ile razy uciekał mi w ostatniej chwili, ale w końcu go dorwałem. Wyczerpany, ale i niezmiernie szczęśliwy wylądowałem na ziemi, chowając uprzednio piłeczkę do kieszeni spodni. W momencie, gdy moje stopy zetknęły się z podłożem, zdałem sobie sprawę, że byłem naprawdę wykończony. To chyba przez adrenalinę tego wcześniej nie odczuwałem. Kolana ugięły się pode mną, gdy tylko miotła przestała mnie podtrzymywać. Wylądowałem na klęczkach, podpierając ciało dłońmi i oddychając ciężko. Twarz miałem mokrą od potu, ubrania się do mnie kleiły. Słońce grzało mocno, wcale nie ułatwiając mi doprowadzenia się do stanu, gdy będę mógł wstać i przejść choćby trasę do szatni Gryffindoru. Nie wiem, ile tak klęczałem. W końcu jednak udało mi się zebrać wystarczająco dużo siły, by wstać. Na lekko chwiejnych nogach dotarłem do prysznicy. Z niemałym trudem rozebrałem się i wchodząc do jednej z kabin, odkręciłem wodę. Chłodna woda była jedną z rzeczy, których teraz najbardziej potrzebowałem. Należały do nich jeszcze obiad i wizyta w Skrzydle Szpitalnym. Tego ostatniego jednak nie chciałem zbyt szybko zrealizować. Po co niepotrzebnie mam wszystkich martwić? Samo też się w końcu zagoi, a przecież nie jest tak źle, po prostu nie mogę zbyt głęboko albo za szybko oddychać, śmiać się, spać na boku ani brzuchu, za dużo chodzić, siedzieć, gwałtownie się ruszać…

Zakręciłem wodę i sięgnąłem po ręcznik, wycierając się pobieżnie. Skrzaty to naprawdę miłe i pomocne stworzenia, które nawet nieproszone pomagają czarodziejom w codziennym życiu. Może faktycznie ten Ruch Uwolnienia Skrzatów Domowych, który wymyśliła Herm, nie jest taki potrzebny?

Utwierdziłem się w tym przekonaniu jeszcze bardziej, znajdując w swojej szafce czyste ubrania, podczas gdy brudne gdzieś zniknęły.

Przebrany wszedłem do wieży Gryffindoru. Nieliczni wrócili już z Hogsmeade, ale nigdzie nie widziałem Rona ani Hermiony. W sumie było mi to nawet na rękę, bo nie musiałem przed nimi udawać, że wszystko jest w porządku, ale chciałbym spędzić z nimi jeszcze trochę czasu przed wakacjami. Choć i tak się spotkamy, bo Ron wspominał, że chce zabrać mnie na Mistrzostwa Świata w Quidditchu pod koniec lipca. Usiadłem na kanapie przed kominkiem, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie musiałem się już niczego dzisiaj uczyć ani nie przypominałem sobie, bym musiał napisać jakiś referat. Śpiący nie byłem, w końcu było dopiero po czternastej. Nie było też nikogo, z kim mógłbym pogadać albo zagrać w szachy czy eksplodującego durnia. Westchnąłem cicho, wpatrując się tępo w ogień na kominku. Dziwne, że nawet latem się palił.

Po kilku minutach bezczynnego siedzenia, postanowiłem wyjść na błonia. Nic innego nie przychodziło mi do głowy, a, prawdę mówiąc, trochę szkoda było marnować taką ładną pogodę na siedzenie w zamku. Droga na sam dół zajęła mi chyba z dziesięć minut, ale ostatecznie dotarłem na błonia. Usiadłem pod drzewem rosnącym na zboczu prowadzącym do jeziora. Znajdowało się w pewnym osamotnieniu, ale nie przeszkadzało mi to. Chyba nawet nie miałem teraz zbytnio ochoty na niczyje towarzystwo. Byłem zmęczony ciągłym udawaniem, że wszystko jest w porządku. Promienie słońca grzały moje ciało, jednocześnie rażąc trochę w oczy. W niedługim czasie poczułem przyjemne rozleniwienie. Ściągnąłem okulary, wieszając je sobie na dekolcie koszulki, po czym położyłem się na trawie. Ptasi świergot, zapach przyrody i ciepło promieni słonecznych wprawiły mnie w błogi nastrój. Zrobiłem się śpiący, aż w pewnym momencie najzwyczajniej zasnąłem.

Po, wydawało mi się, że zaledwie kilku minutach, ostry, promieniujący z piersi ból przeszył moje ciało. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ktoś mną potrząsa i woła po imieniu. Otworzyłem gwałtownie oczy, zaciskając zęby, by nie zdradzić się przed przyjaciółką.

– Och, Harry. To naprawdę nieodpowiedzialne spać pod drzewem. Mogłeś się przeziębić – powiedziała zatroskana, choć słychać też było w jej głosie naganę.

– Nie planowałem tu spać, po prostu wygrzewałem się w słońcu i tak jakoś wyszło – rzuciłem lekkim tonem, podnosząc się ostrożnie do siadu.

– Widzisz, Herm, mówiłem. A teraz chodźmy już do Wielkiej Sali, bo jestem strasznie głodny – zajęczał Ron, podając mi rękę.

Chwyciłem przyjaciela za dłoń, podciągając się do pionu. Chwilę później we trójkę ruszyliśmy na obiad. Przed wejściem do sali zebrał się spory tłum uczniów spieszących na posiłek. Właśnie mieliśmy wejść do środka, gdy minął mnie Malfoy, odpychając na bok ręką.

– Uważaj, Potter, jak leziesz. Nie jesteś tu sam, by tak się rozpychać… – wywarczał.

Nie zwracałem już jednak na niego uwagi. Złapałem się za bok, kuląc się i próbując powstrzymać łzy, które usilnie cisnęły mi się do oczu. Ta żmija specjalnie walnęła mnie w to samo miejsce, co ostatnio, jestem tego pewien! Z trudem łapałem oddech, próbując się uspokoić.

– Odwal się od niego, Malfoy! To ty się tu rozpychasz, matole! – usłyszałem wściekłego Rona, w tym samym czasie, gdy dłoń Herm dotknęła delikatnie mojego ramienia.

– Harry! Co ci jest?! Co on ci zrobił? I nawet nie waż się mówić, że to nic takiego – powiedziała twardo, widząc jak zaczynam kręcić głową.

– Stary, gdyby to nie było coś poważnego, nie zwijałbyś się teraz od zwykłego szturchnięcia! – wtrącił wciąż zdenerwowany Ron, stając blisko mnie z założonymi na piersi rękami. Zasłonił mnie w ten sposób przed ciekawskimi spojrzeniami uczniów, za co byłem mu wdzięczny. – Zwłaszcza jeśli dostałeś od takiego ślizgońskiego chuchra jakim jest Fretka – prychnął nienawistnie. Oczywiście, to było do przewidzenia. W przeciwieństwie do Hermiony Ron był zły na Malfoya a nie na mnie.

– Ron ma rację. Natychmiast idziemy do Skrzydła Szpitalnego! I nawet nie waż się sprzeciwiać.

– Herm, daj spokój. Skoro i tak mnie tam zaciągniesz, to pozwól mi chociaż coś najpierw zjeść – wydyszałem, prostując się powoli i rzucając jej błagalne spojrzenie. Poskutkowało.

– No… dobrze – przytaknęła niechętnie. – Ale jak tylko zjemy, od razu zabieram cię do pani Pomfrey. Bez gadania, jasne? – Spojrzałem na Rona, ale jego mina wskazywała na to, że zgadza się z dziewczyną.

– Tak – mruknąłem. Tak się o mnie troszczą, a ja na okrągło tylko dokładam im zmartwień. Co ze mnie za przyjaciel?
~*~*~*~
Kolejny rozdział za nami. Mam nadzieję, że również się podobał :-)
Dziękuję Eternie w imieniu swoim i Yunohy za pierwszy komentarz! To miłe wiedzieć, co podoba się czytelnikom w naszym opowiadaniu (że w ogóle się podoba). Każda opinia jest ważna, w dodatku motywuje do pisania ;-)
To tyle na dziś. Do przyszłego tygodnia!

5 komentarzy:

  1. Oczywiście czytać czytam, choć nie zawsze komentuje w porę. Cudowny rozdział, ciekawe jak dalej akcja się potoczy. Pielęgniarka pewnie załamie nad nim ręce a przyjaciele zmartwią

    OdpowiedzUsuń
  2. Podoba mi się ten blog, czytam z zainteresowaniem. Lecę czytać następne rozdziały ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    co za wredny Malfloy, robi to specjalnie, oby nie było jakiś powikłań u Harrego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej,
    Malfloy mnie wkurza, robi to wszystko specjalnie, oby nie było u Harrego żadnych powikłań...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej,
    rozdział świetny, Malfloy mnie bardzo wkurza, robi to wszystko specjalnie, mam nadzieję, że nie będzie u Harrego zadnych powikłań...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń