~*~*~*~
Nareszcie koniec zajęć! Jeszcze
tylko obiad i będę mógł zaszyć się w dormitorium. Myślałem, że nie wytrzymam na
tych wszystkich lekcjach. Siedzenie w ławce było niemal tak uciążliwe, jak
chodzenie. Gdyby tego było mało, raz, wstając, uderzyłem się o krawędź ławki.
Ból w klatce piersiowej nie pozwalał mi na zaczerpnięcie oddechu, przez co
zacząłem się dusić. Zaniepokojona Hermiona od razu do mnie doskoczyła. Zaczęła
dociekać, co mi jest, na szczęście udało mi się jej wmówić, że to tylko na
skutek tego wyjątkowo feralnego uderzenia. Uwierzyła mi, lecz na moje
nieszczęście zaczęła mi się po tym uważniej przyglądać, wyraźnie zatroskana,
przez co byłem zmuszony jeszcze bardziej pilnować się, by zachowywać się
możliwie najswobodniej. Na tyle swobodnie, na ile może się zachowywać człowiek
ze złamanym żebrem albo dwoma, bo zaczynam przypuszczać, że jednak nie
wyszedłem cało spod buta Fretki, jak mi się do tej pory wydawało.
Z kamienną miną zająłem miejsce
przy stole Gryffindoru, sycząc w duchu z bólu, zresztą jak za każdym razem, gdy
się poruszałem. Herm i Ginny rozmawiały o czymś z ożywieniem, śmiejąc się raz
po raz. Odetchnąłem w duchu z ulgą. Na szczęście nie było już śladu po ich Kłótni
Roku. Nie mam pojęcia, co się między nimi wydarzyło, ale nie odzywały się do siebie
przez kilka miesięcy. Pogodziły się dopiero po bitwie w Ministerstwie. To był
naprawdę potworny czas dla mnie i Rona. Jeśli już się do siebie odzywały,
robiły to przez któregoś z nas, na zasadzie: „Harry, powiedz tej ograniczonej
dziewusze…”, „Harry, powiedz temu wybrykowi natury…”. No dobra, może nieco
przesadzam. Czasem rezygnowały z pośrednika i po prostu na siebie wrzeszczały.
Zazwyczaj jednak omijały się szerokim łukiem. Zwłaszcza Ginny unikała Herm. Gdy
tylko Hermiona wchodziła do pomieszczenia, można było mieć pewność, że Gin
zaraz go opuści. Co najdziwniejsze, nikt nie wiedział, o co tak właściwie
poszło. Ron próbował nawet wypytać koleżanki siostry, ale one tylko kręciły
bezradnie głowami.
Przymknąłem na moment oczy i
odetchnąłem głęboko – przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mi na to obrażenia.
Spojrzałem na przyjaciela i aż uniosłem brwi w zdziwieniu, widząc jego
rozmarzony wzrok. Zaraz… Czy on przypadkiem nie patrzy na stół Slitherinu?!
Podążyłem za jego wzrokiem,
natrafiając na grupkę Ślizgonek, które w spokoju jadły posiłek przy końcu ich
stołu. Co to ma być? Zrobiły mu coś, i teraz zastanawia się, jaki jest
najpaskudniejszy sposób na zemstę?
– Ron? Na kogo tak patrzysz?
– Hm? – mruknął, patrząc jeszcze
przez chwile na stół Slitherinu, po czym, nagle pochylił głowę nad swoim talerzem.
Jego uszy zrobiły się czerwone. – Och, nie, na nikogo. Po prostu się
zamyśliłem. Serio. Właśnie, Harry. Gadałeś z dyrektorem o swoich wakacjach? – Zerknął
na mnie przelotnie. – Wiesz, odnośnie Mistrzostw Świata.
– Tak, już jakiś czas temu. Zgodził
się. – Co prawda nie wiem czemu zgodził się na wyjazd, zwłaszcza po tym, co się
stało na ostatnich, ale narzekać nie będę. Może uznał, że przynajmniej na tyle
może mi pozwolić? Albo zrobił to, żebym dał mu spokój? Czasem naprawdę nie
pojmuję tego, co robi dyrektor.
To dziwne. Jakiś miesiąc temu cały świat magiczny po raz kolejny drżał ze
strachu na wieść, że Voldemort powrócił, a w tej chwili wszyscy wyglądają,
jakby to wydarzenie nie miało miejsca lub należało do dalekiej przeszłości. W sumie,
to chyba dobrze. W końcu trzęsąc się ze strachu, nie będziemy w stanie stawić
mu czoła. Jednak nie powinniśmy też być tacy spokojni, przecież nigdy nie
wiadomo, kiedy ponownie zaatakuje. Mam tylko nadzieję, że nie oczekują ode
mnie, że pokonam go w pojedynkę. To niemożliwe. Jestem za słaby.
– Harry! – Podniesiony głos
przyjaciółki wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem. –
Znowu mnie nie słuchałeś.
– Przepraszam, Hermi, zamyśliłem
się.
– Ostatnio coraz częściej ci się to
zdarza. Zaczynam się o ciebie martwić. Nie chcesz o czymś porozmawiać? Wiesz,
że zawsze cię wysłucham i zrobię co w mojej mocy, by ci pomóc… i Ron także –
dodała z naciskiem, ściągając na siebie lekko nieprzytomne spojrzenie
rudzielca. – Prawda, Ron?
– Tak, tak. Masz rację –
przytaknął, ale głowę dam, że nie miał pojęcia, co ona przed chwilą
powiedziała. Wiedziałem jednak, że gdyby wiedział, jego odpowiedź by się nie
zmieniła.
– To co do mnie wcześniej mówiłaś?
– przypomniałem jej.
– Ach, tak. Pytałam się, czy
wybierasz się jutro do Hogsmeade. W końcu to ostatnia okazja przed wakacjami.
Faktycznie. Szkoda, bo chciałem
kupić sobie zapas słodyczy z Miodowego Królestwa, ale przecież nie dam rady
dojść do wioski. Ledwo wytrzymuję spacery po korytarzu. Ich poprosić, by mi coś
kupili, też nie mogę, bo Hermiona od razu zrobi się podejrzliwa...
– Nie, nie mam jakoś ochoty. Zostanę
w zamku i korzystając z wolnego, chyba pójdę sobie polatać. Dawno już tego nie
robiłem, a u Dursleyów pewnie będzie mi bardziej brakować miotły niż słodyczy.
– Poniekąd była to prawda, ale chętnie zabrałbym do wujostwa trochę jedzenia.
Miałbym przynajmniej coś więcej niż dwa posiłki na dzień.
– Jak chcesz. – Zabrała się z
powrotem za jedzenie.
Też miałem zamiar wrócić lub raczej
zacząć jeść, gdy usłyszałem strzępek rozmowy Ślizgonów.
– …denerwuje się końcem roku? W
końcu zostały jeszcze cztery dni szkoły.
– Nie mam czym się denerwować. –
Ten głos poznałbym wszędzie. Chłodny, zarozumiały, przeciągający końcówki
wyrazów głos, który sprawiał, że w jednej chwili mój humor, obojętnie jaki by
nie był wcześniej, zmieniał się w złość. – Gdybym był Bliznowatym to owszem.
Mając taką fryzurę, uwłaczałbym znakomitości mojego rodu. – No teraz to już
przesadził. Ja wiem, że włosy niezbyt mi się układają, ale nic na to nie
poradzę, takie już są! Nie oznacza to jednak, że musi się ze mnie nabijać!
Spojrzałem na niego nienawistnym
wzrokiem. Malfoy najwyraźniej zorientował się, że na niego patrzę, bo zwrócił
twarz w moją stronę. Wykrzywił wargi w czymś na kształt uśmiechu, po czym wstał
i podszedł do stołu nauczycielskiego. Widziałem jeszcze, jak rozmawiał przez
chwilę ze Snapem, po czym obaj opuścili salę.
Co tym razem kombinuje ten zadufany
w sobie lizus? Poszedł poskarżyć się staremu Nietoperzowi, że się na niego źle
patrzę? A może zamierzają teraz razem opracować plan-gnębienia-Pottera na te
ostatnie dni szkoły?
Tak właściwie już od dłuższego czasu mnie zastanawiało, ale… co tak naprawdę łączy Fretkę ze Snapem? Bo nietrudno zauważyć, że mężczyzna traktuje Malfoya inaczej niż pozostałych uczniów… a raczej Ślizgonów, bo to że faworyzuje swoich podopiecznych jest ogólnie wiadome.
Tak właściwie już od dłuższego czasu mnie zastanawiało, ale… co tak naprawdę łączy Fretkę ze Snapem? Bo nietrudno zauważyć, że mężczyzna traktuje Malfoya inaczej niż pozostałych uczniów… a raczej Ślizgonów, bo to że faworyzuje swoich podopiecznych jest ogólnie wiadome.
Skończyłem w miarę szybko jeść, po
czym ostrożnie wstałem od stołu. Oznajmiwszy przyjaciołom, że mam coś do załatwienia,
wyszedłem. Większość uczniów wciąż jadła, przez co korytarze były niemal puste.
Rozejrzałem się, szukając wzrokiem Malfoya. Dostrzegłem go niemal w ostatniej
chwili, gdy znikał za rogiem, zmierzając do lochów. Ruszyłem za nim, starając
się iść jednocześnie szybko i na tyle cicho, by mnie nie usłyszał. Umiejętności
zdobyte w czasie nocnego skradania się z peleryną niewidką naprawdę się
przydają. Szliśmy kilka minut lochami. Co jakiś czas zatrzymywałem się i
czekałem, aż skręci w kolejny korytarz, by nie zauważył, że go śledzę. Wychyliłem
się ostrożnie, sprawdzając gdzie tym razem skręcił, ale szybko musiałem się
schować, bo akurat zatrzymał się przed drzwiami kilka stóp ode mnie. Wyjrzałem
ostrożnie w sam raz, by zobaczyć delikatny ruch jego warg i to, jak znika za
drzwiami aż za dobrze znanego mi pomieszczenia. Gapiłem się na nie oniemiały. Czemu
Malfoy zna hasło do gabinetu Snape’a…? Nasłuchiwałem przez chwilę, czy nie zamierza
przypadkiem zaraz stamtąd wyjść. Ostrożnie zbliżyłem się do miejsca, w którym
niecałą minutę temu stał Ślizgon. Przyłożyłem ucho do drzwi, ale nic przez nie nie
słyszałem. Za to dotarł do mnie odgłos szybko stawianych kroków. Spiąłem się. Ktoś
najwyraźniej szedł w moim kierunku. Nie wiedząc, kogo się spodziewać, wolałem
ukryć swoją obecność. Zresztą ktokolwiek by to nie był, nie miałem wątpliwości,
że nie powinien przyłapać mnie na podsłuchiwaniu pod drzwiami Snape’a. Wróciłem
na miejsce, z którego obserwowałem Malfoya. Kilka sekund później, wyłoniwszy
się z przeciwnej strony korytarza, Snape zniknął za tymi samymi drzwiami, co Ślizgon.
Ponownie podszedłem do wejścia, modląc się w duchu, żeby żadnemu z nich przypadkiem
nie zachciało się teraz wyjść. Skupiłem się, próbując wychwycić jakiekolwiek
dźwięki ze środka. W końcu udało mi się coś usłyszeć, jednak nie byłem pewny,
czy o to mi chodziło.
– …zwłoki i muszę jak najszybciej
skonsultować się z tobą na ten temat. – Zamarłem patrząc z przerażeniem na drzwi, jakbym chciał
przeniknąć przez nie wzrokiem. Serce mocniej zabiło mi w piersi. Co tu
się wyprawia? Jakie zwłoki?! I czemu Fretka przychodzi z tą sprawą do Snape’a?
– Czarny Pan dał ci w nocy jakieś zadanie? – No tak. Powinienem od razu o tym
pomyśleć… W końcu wiem, że Nietoperz był jednym ze Śmierciożerców, ale nie
przypuszczałem, że wciąż dla niego morduje! Przecież Dumbledore zapewniał, że można
mu ufać!
– Matka mojego przyszłego…
Jego dalsze słowa zagłuszył łoskot,
który poniósł się echem po korytarzu. Z lewej strony wyleciał Irytek. Śmiejąc
się na cały głos i rozrzucając wkoło małe petardy. Odskoczyłem na bok, unikając
trafienia jedną z nich. W tym czasie duch minął mnie i zniknął w kolejnym
korytarzu. Mimo że nie oberwałem fajerwerkiem i tak nie obyło się bez bólu,
jaki towarzyszył mi przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Naprawdę nienawidzę tego
ślizgońskiego pajaca! A to niby ja jestem wybuchowy i działam bez zastanowienia...
Zaciskając zęby, wróciłem do
poprzedniej pozycji. Nasłuchiwałem uważnie, niemal wciskając ucho w drzwi. Myślami
szybko powróciłem do rozmowy tych dwóch. O kogo mogło chodzić Nietoperzowi? O przyszłego
kogo? Więźnia, jeńca? Matka mojego przyszłego celu?
– …cię zabić, a wtedy miałbym kłopoty u twojego
ojca. Nie wspominając już o tym, że jeszcze byłbym za ciebie odpowiedzialny
jako nauczyciel. – Teraz byłem już całkowicie pewny, że relacje między tymi
dwoma nie ograniczają się do zwykłego nauczyciel-uczeń. Choć z drugiej strony,
czego miałem się spodziewać? Przecież i Snape, i stary Malfoy są
śmierciożercami, więc Fretka pewnie się od nich uczy „rzemiosła”. To by dużo
wyjaśniało… Heh, Hermiona byłaby ze mnie dumna. – Mów lepiej, co chciałeś ode
mnie.
– Chodzi o Williama Richardsona.
Ponoć złożył Wieczystą Przysięgę mojemu ojcu. – Co?! On też jest pionkiem
Voldemorta? Niby wygląda jak typ spod ciemnej gwiazdy… Jest od nas starszy, do
tego wyższy i zdaje się być silny. No i jest chyba znajomym Fretki… Ale jeśli tak, to dlaczego przeszkodził wtedy
Fretce, gdy ten chciał się na mnie rzucić? Uch, zaczynam się trochę gubić, choć
jednego przynajmniej mogę być pewien. Kogoś zabili i planują zabić lub porwać.
Nic więcej nie udało mi się już
usłyszeć, bo Irytek znów leciał w moją stronę z, najwyraźniej, nowym zapasem
petard. W dodatku słyszałem coraz głośniejsze krzyki wściekłego woźnego.
Wolałem oddalić się, niż ćwiczyć uniki przed fajerwerkami, czy tłumaczyć się
Flitchowi. Najszybszym krokiem, na jaki było mnie stać, opuściłem zimne lochy.
Wspinałem się po schodach, nie wstrzymując już
cichych syków, gdy złamanie dawało o sobie znać w dość niedelikatny sposób. Po
pokonaniu kilku kondygnacji schodów, dotarłem na siódme piętro, gdzie mieściła
się wieża mojego domu. Kilka minut potem, leżąc na łóżku, rozmyślałem nad tym,
co usłyszałem. Prawdę mówiąc przestraszyło mnie trochę to, co mówili. Wydawać
się mogło, że nie powinny mnie przerażać takie rozmowy, zwłaszcza po tym co
widziałem i przeżyłem. Jednak morderstwo zawsze pozostanie dla mnie czymś
przerażającym i niezrozumiałym. Nie byłem w stanie pojąć, jak można odebrać
drugiemu człowiekowi życie i móc jeszcze o tym mówić jak o wczorajszej
pogodzie. Ja nie potrafiłem o tym nawet za długo myśleć. Z tego względu
starałem się skupić na czymkolwiek innym. W końcu moje myśli zajęły się zbliżającymi
wakacjami i choć nie był to dużo mniej nieprzyjemny temat, wszystko było lepsze
od poprzedniego.
Bałem się, jak co roku, powrotu do
Dursleyów. Aż za dobrze zdawałem sobie sprawę, co mnie tam czeka. Skromne dwa
posiłki na dzień – tyle ile ja zjadałem przez cały dzień, Dudley dostawał na
sam podwieczorek! Do tego jeszcze prace, które wujostwo mi zlecało… Nie
chciałem się jednak nad sobą użalać. W sumie nie było aż tak źle, zawsze mogło
być gorzej. Mogłem trafić do sierocińca, tak jak Tom. Sama myśl, że mógłbym
skończyć jak Riddle, napawała mnie wstrętem i przerażeniem. Że byłbym w stanie zabijać
niewinne osoby, napawać się ich cierpieniem, czerpać radość z ich błagań o
darowanie życia… Przeszedł mnie wyjątkowo nieprzyjemny dreszcz, a żołądek
skurczył się boleśnie. Tak, zdecydowanie życie pod dachem Dursleyów było lepsze
od tego, jakie wiódł Voldemort. Tylko czemu znów zacząłem myśleć o
morderstwach?!
Sapnąłem zirytowany. Chciałem
przekręcić się na bok, jednak ból skutecznie wybił mi to z głowy. Przeklęty
Malfoy! Nienawidzę go! Następnym razem nie dam się już tak zaskoczyć i jeszcze
oddam mu za to, co zrobił mi wczoraj. Tak, muszę to zrobić. Nie pozwolę, by ten
bałwan się później wywyższał i ze mnie śmiał.
Gdy się obudziłem następnego dnia,
chłopaków już nie było. Ostrożnie wyplątałem się z pościeli, uważając na moje nieszczęsne
żebra. Wchodząc do łazienki, mój wzrok od razu padł na odbicie w lustrze.
Potargane, czarne włosy sterczące we wszystkie strony świata. Westchnąłem
zrezygnowany. Aż za dobrze zdawałem sobie sprawę, że i tak nie uda mi się ich
ułożyć. Próbowałem wieeele razy. Chwyciłem grzebień, próbując doprowadzić je do
ładu. Po kilku minutach jedyną różnicą było to, że wywijały mi się jakoś
bardziej naturalnie, nie wyglądałem już jak po wyjątkowo zaciekłej walce z bandą
wściekłych wiewiórek.
Zachichotałem na własne porównanie,
jednak szybko zdałem sobie sprawę, że to dla mnie niezbyt wskazane, bo ostry
ból po raz kolejny przeszył mój bok. Mówiłem już, że nienawidzę Malfoya?
Kiedy pojawiłem się w Wielkiej
Sali, przy stołach siedziało już niewiele osób z klas trzecich i wyżej.
Przypuszczałem, że wszyscy chętni wyszli już do Hogsmeade. Szkoda mi było
zostawać w zamku, ale nie było mowy, bym mógł wytrzymać kilkugodzinne łażenie
po sklepach, przeciskanie się przez tłumy czarodziejów czy nawet siedzenie w
Trzech Miotłach. Zrezygnowany usiadłem na jednym z licznych wolnych miejsc przy
stole Gryfonów, zabierając się za jedzenie. Choć z początku planowałem po
śniadaniu wrócić do dormitorium, stwierdziłem, że pójdę polatać. Wprawdzie
mówiłem wczoraj Hermionie, że mam taki zamiar, ale nie przypuszczałem, że
wcielę go w życie. Teraz jak o tym myślałem, to na miotle nie będę chyba
zbytnio narażał żeber, a przez wakacje naprawdę będzie mi brakowało latania.
Niecałą godzinę później, przebrany
w zwykłe ciuchy, stałem z miotłą w jednej i zniczem treningowym w
drugiej ręce na pustym boisku do Quidditcha. To było jedno z moich ulubionych
miejsc w Hogwarcie. To właśnie tu, pędząc w przestworzach, czułem się
najszczęśliwszy. Wszystkie przykrości zdawały się zostawać na ziemi. Czując pęd
powietrza rozwiewający moje ubrania i włosy, czułem się wolny. Pragnąłem znów
doświadczyć tego wspaniałego uczucia. Usiadłem na miotle, wypuściłem złotą
piłeczkę i delikatnym ruchem nóg odbiłem się od podłoża. Od razu poczułem tą
cudowną swobodę. Leniwie zataczałem kółka wokół boiska, starając się czerpać
jak najwięcej z lotu. Zacząłem wyczyniać różne, niezbyt skomplikowane
akrobacje, stopniowo przyspieszając. W końcu niemal leżałem na miotle,
zmuszając ją do maksymalnej prędkości. Co jakiś czas zaciskałem mocno szczęki,
przeczekując nowe fale bólu. Jednak nawet to nie powstrzymało mnie od dalszego
lotu. W pewnym momencie zwolniłem, przypomniawszy sobie o krążącej gdzieś kulce.
Ponownie okrążałem boisko, tym razem jednak wypatrywałem złotego punktu. Udało
mi się go odnaleźć dopiero po kilku minutach. Znicz krążył wokół słupa jednej z
obręczy bramkowych. Ruszyłem w jego kierunku, nurkując gwałtownie. Nie był to
najlepszy pomysł, bo kolejny raz złamane kości dały o sobie znać. Starałem się
jednak to zignorować, dalej pędząc ku złotej piłeczce, która zaczęła przede mną
uciekać. Dzieliły mnie od niej jakieś cztery stopy, gdy nagle zmieniła
kierunek, skręcając gwałtownie w prawo i lecąc wprost na ścianę trybun.
Zakręciłem ostro, przeklinając pod nosem Fretkę i zaczynając prawdziwą pogoń za
zniczem. Ból naprawdę utrudniał mi pościg, ale postanowiłem wytrzymać. W końcu
była to moja ostatnia szansa przed wakacjami. Mimo że nie był to żaden mecz ani
nawet przyjacielska rozgrywka, przecież byłem sam na boisku, to i tak zależało
mi na pochwyceniu znicza. Do tego dochodził jeszcze fakt, że musiałem go
złapać, by móc go oddać pani Hooch…
Nie mam pojęcia, jak długo za nim
goniłem, ile razy uciekał mi w ostatniej chwili, ale w końcu go dorwałem.
Wyczerpany, ale i niezmiernie szczęśliwy wylądowałem na ziemi, chowając
uprzednio piłeczkę do kieszeni spodni. W momencie, gdy moje stopy zetknęły się
z podłożem, zdałem sobie sprawę, że byłem naprawdę wykończony. To chyba przez
adrenalinę tego wcześniej nie odczuwałem. Kolana ugięły się pode mną, gdy tylko
miotła przestała mnie podtrzymywać. Wylądowałem na klęczkach, podpierając ciało
dłońmi i oddychając ciężko. Twarz miałem mokrą od potu, ubrania się do mnie
kleiły. Słońce grzało mocno, wcale nie ułatwiając mi doprowadzenia się do stanu,
gdy będę mógł wstać i przejść choćby trasę do szatni Gryffindoru. Nie wiem, ile
tak klęczałem. W końcu jednak udało mi się zebrać wystarczająco dużo siły, by
wstać. Na lekko chwiejnych nogach dotarłem do prysznicy. Z niemałym trudem
rozebrałem się i wchodząc do jednej z kabin, odkręciłem wodę. Chłodna woda była
jedną z rzeczy, których teraz najbardziej potrzebowałem. Należały do nich
jeszcze obiad i wizyta w Skrzydle Szpitalnym. Tego ostatniego jednak nie
chciałem zbyt szybko zrealizować. Po co niepotrzebnie mam wszystkich martwić?
Samo też się w końcu zagoi, a przecież nie jest tak źle, po prostu nie mogę zbyt
głęboko albo za szybko oddychać, śmiać się, spać na boku ani brzuchu, za dużo
chodzić, siedzieć, gwałtownie się ruszać…
Zakręciłem wodę i sięgnąłem po
ręcznik, wycierając się pobieżnie. Skrzaty to naprawdę miłe i pomocne
stworzenia, które nawet nieproszone pomagają czarodziejom w codziennym życiu.
Może faktycznie ten Ruch Uwolnienia Skrzatów Domowych, który wymyśliła Herm,
nie jest taki potrzebny?
Utwierdziłem się w tym przekonaniu
jeszcze bardziej, znajdując w swojej szafce czyste ubrania, podczas gdy brudne
gdzieś zniknęły.
Przebrany wszedłem do wieży
Gryffindoru. Nieliczni wrócili już z Hogsmeade, ale nigdzie nie widziałem Rona
ani Hermiony. W sumie było mi to nawet na rękę, bo nie musiałem przed nimi
udawać, że wszystko jest w porządku, ale chciałbym spędzić z nimi jeszcze
trochę czasu przed wakacjami. Choć i tak się spotkamy, bo Ron wspominał, że chce
zabrać mnie na Mistrzostwa Świata w Quidditchu pod koniec lipca. Usiadłem na
kanapie przed kominkiem, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie musiałem się już
niczego dzisiaj uczyć ani nie przypominałem sobie, bym musiał napisać jakiś
referat. Śpiący nie byłem, w końcu było dopiero po czternastej. Nie było też
nikogo, z kim mógłbym pogadać albo zagrać w szachy czy eksplodującego durnia. Westchnąłem
cicho, wpatrując się tępo w ogień na kominku. Dziwne, że nawet latem się palił.
Po kilku minutach bezczynnego
siedzenia, postanowiłem wyjść na błonia. Nic innego nie przychodziło mi do
głowy, a, prawdę mówiąc, trochę szkoda było marnować taką ładną pogodę na
siedzenie w zamku. Droga na sam dół zajęła mi chyba z dziesięć minut, ale
ostatecznie dotarłem na błonia. Usiadłem pod drzewem rosnącym na zboczu
prowadzącym do jeziora. Znajdowało się w pewnym osamotnieniu, ale nie
przeszkadzało mi to. Chyba nawet nie miałem teraz zbytnio ochoty na niczyje
towarzystwo. Byłem zmęczony ciągłym udawaniem, że wszystko jest w porządku.
Promienie słońca grzały moje ciało, jednocześnie rażąc trochę w oczy. W
niedługim czasie poczułem przyjemne rozleniwienie. Ściągnąłem okulary,
wieszając je sobie na dekolcie koszulki, po czym położyłem się na trawie. Ptasi
świergot, zapach przyrody i ciepło promieni słonecznych wprawiły mnie w błogi
nastrój. Zrobiłem się śpiący, aż w pewnym momencie najzwyczajniej zasnąłem.
Po, wydawało mi się, że zaledwie
kilku minutach, ostry, promieniujący z piersi ból przeszył moje ciało. Dopiero
po chwili zorientowałem się, że ktoś mną potrząsa i woła po imieniu. Otworzyłem
gwałtownie oczy, zaciskając zęby, by nie zdradzić się przed przyjaciółką.
– Och, Harry. To naprawdę
nieodpowiedzialne spać pod drzewem. Mogłeś się przeziębić – powiedziała
zatroskana, choć słychać też było w jej głosie naganę.
– Nie planowałem tu spać, po prostu
wygrzewałem się w słońcu i tak jakoś wyszło – rzuciłem lekkim tonem, podnosząc
się ostrożnie do siadu.
– Widzisz, Herm, mówiłem. A teraz
chodźmy już do Wielkiej Sali, bo jestem strasznie głodny – zajęczał Ron,
podając mi rękę.
Chwyciłem przyjaciela za dłoń, podciągając
się do pionu. Chwilę później we trójkę ruszyliśmy na obiad. Przed wejściem do sali
zebrał się spory tłum uczniów spieszących na posiłek. Właśnie mieliśmy wejść do
środka, gdy minął mnie Malfoy, odpychając na bok ręką.
– Uważaj, Potter, jak leziesz. Nie
jesteś tu sam, by tak się rozpychać… – wywarczał.
Nie zwracałem już jednak na niego
uwagi. Złapałem się za bok, kuląc się i próbując powstrzymać łzy, które usilnie
cisnęły mi się do oczu. Ta żmija specjalnie walnęła mnie w to samo miejsce, co
ostatnio, jestem tego pewien! Z trudem łapałem oddech, próbując się uspokoić.
– Odwal się od niego, Malfoy! To ty
się tu rozpychasz, matole! – usłyszałem wściekłego Rona, w tym samym czasie,
gdy dłoń Herm dotknęła delikatnie mojego ramienia.
– Harry! Co ci jest?! Co on ci
zrobił? I nawet nie waż się mówić, że to nic takiego – powiedziała twardo,
widząc jak zaczynam kręcić głową.
– Stary, gdyby to nie było coś
poważnego, nie zwijałbyś się teraz od zwykłego szturchnięcia! – wtrącił wciąż
zdenerwowany Ron, stając blisko mnie z założonymi na piersi rękami. Zasłonił
mnie w ten sposób przed ciekawskimi spojrzeniami uczniów, za co byłem mu
wdzięczny. – Zwłaszcza jeśli dostałeś od takiego ślizgońskiego chuchra jakim jest
Fretka – prychnął nienawistnie. Oczywiście, to było do przewidzenia. W
przeciwieństwie do Hermiony Ron był zły na Malfoya a nie na mnie.
– Ron ma rację. Natychmiast idziemy
do Skrzydła Szpitalnego! I nawet nie waż się sprzeciwiać.
– Herm, daj spokój. Skoro i tak
mnie tam zaciągniesz, to pozwól mi chociaż coś najpierw zjeść – wydyszałem,
prostując się powoli i rzucając jej błagalne spojrzenie. Poskutkowało.
– No… dobrze – przytaknęła
niechętnie. – Ale jak tylko zjemy, od razu zabieram cię do pani Pomfrey. Bez
gadania, jasne? – Spojrzałem na Rona, ale jego mina wskazywała na to, że zgadza
się z dziewczyną.
– Tak – mruknąłem. Tak się o mnie troszczą,
a ja na okrągło tylko dokładam im zmartwień. Co ze mnie za przyjaciel?
~*~*~*~
Kolejny rozdział za nami. Mam nadzieję, że również się podobał :-)
Dziękuję Eternie w imieniu swoim i Yunohy za pierwszy komentarz! To miłe wiedzieć, co podoba się czytelnikom w naszym opowiadaniu (że w ogóle się podoba). Każda opinia jest ważna, w dodatku motywuje do pisania ;-)
To tyle na dziś. Do przyszłego tygodnia!
Oczywiście czytać czytam, choć nie zawsze komentuje w porę. Cudowny rozdział, ciekawe jak dalej akcja się potoczy. Pielęgniarka pewnie załamie nad nim ręce a przyjaciele zmartwią
OdpowiedzUsuńPodoba mi się ten blog, czytam z zainteresowaniem. Lecę czytać następne rozdziały ;D
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńco za wredny Malfloy, robi to specjalnie, oby nie było jakiś powikłań u Harrego...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńMalfloy mnie wkurza, robi to wszystko specjalnie, oby nie było u Harrego żadnych powikłań...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga
Hej,
OdpowiedzUsuńrozdział świetny, Malfloy mnie bardzo wkurza, robi to wszystko specjalnie, mam nadzieję, że nie będzie u Harrego zadnych powikłań...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza