Od zawsze uważałem, że Potter należy do największych ofiar
losu. Może na pierwszy rzut oka nie można było dokładnie tego stwierdzić, ale
ja wiedziałem swoje.
Niby był z niego taki wielki bohater, który miał uratować
życie wielu tysiącom czarodziei… i mugoli również. Wojownik, który dał się
tak bardzo zaskoczyć. To było wręcz śmieszne i niepojęte.
Powinien naprawdę na siebie uważać, a nie chodzić całe życie
z głową w chmurach. Tym bardziej, jeśli na serio myśli o swojej „życiowej
misji”. Przecież, gdyby zamiast przeze mnie, został zaatakowany przez kogoś ze
sług Czarnego Pana (powiedzmy, że jakimś cudem udałoby mu się dostać do tak
piekielnie zabezpieczonego magicznie miejsca), jego zmasakrowane i ledwo co
rozpoznane zwłoki leżałyby sobie teraz spokojnie w trumnie, czekając na moment,
aż w końcu ktoś postanowi łaskawie pochować Wielkiego – Martwego Harry’ego
Pottera.
Mimo iż następnego dnia zdawał się zachowywać normalnie, ja
praktycznie od razu dojrzałem jego grę pozorów. Jak zaciskał dłonie albo
szczękę, kiedy większy, bądź też gwałtowniejszy ruch w jego wykonaniu,
przyprawiał go o kolejną, rażącą salwę bólu. Najwidoczniej musiałem złamać mu
jedno czy dwa żebra. Biedny, aż robiło mi się go żal…
Jego przyjaciele jednak nie zwracali na niego żadnej uwagi,
gawędząc między sobą żywo. Bliznowaty z kolei tylko od czasu od czasu rzucił im
jakąś krótką odpowiedź, co na jego paczce nie robiło żadnego wrażenia.
Najwidoczniej nie przejmowali się nim tak, jak na „przyjaciół” przystało.
Jednak mimo wszystko musiałem z bólem serca stwierdzić, że
okularnik odrobinkę, dosłownie tyci-tyci zaimponował mi swoją grą. Jak na tak
marnego aktora jak on, naprawdę dobrze potrafił ukrywać swój ból, jaki z coraz
większą rozkoszą zagnieżdżał się w jego ciele. Niestety, była to tylko jedna
dobra cecha jego aktorstwa. Przy mnie, jak zwykle, wypadał mizernie.
- Co tak modlisz się nad pustym talerzem? – mruknął w moim
kierunku Zabini, rzucając mi przeciągłe spojrzenie. Ja z kolei spoglądałem na
niego prawie, że od niechcenia, w końcu ładując na swój talerz nie za wielką
porcję sałatki greckiej. Jakoś – z wiadomego mi powodu – mimo wczorajszego
zadowolenia z okazji dobrego skopania dupska Bliznowatego, nie miałem dzisiaj
apetytu. I nie było to przecież spowodowane dzisiejszym testem z eliksirów,
jaki zakończył się dobre dwie godziny temu. W końcu, z czego jak z czego, ale
tego przedmiotu nigdy nie uda mi się oblać. Dlatego też nie musiałem się w
ogóle martwić. Tym bardziej, że te dwa zadania uwarzenia eliksirów były
zadziwiająco łatwe, co podkreślił nawet Severus.
Jak twierdził, zrobił to tylko z tego powodu, aby pewne
jednostki potrzebujące ciągłej opieki były w stanie zdać cały test chociażby na
„nędzny”. W sumie, jakoś się mu nie dziwiłem. Sam na jego miejscu nie
chciałbym, aby Wiewiór czy Potter zabierali cenny tlen i opanowanie rok więcej,
niż było to potrzebne.
- Coś dziwnie się dzisiaj zachowujesz… – dodał wolno,
przyglądając mi się z jeszcze większą uwagą, na co wywróciłem z irytacją
oczyma. Dodatkowo jakby tego było mało, swoją wypowiedzią zwrócił uwagę zarówno
siedzącej tuż obok mnie Parkinson, jak i Richardsona, który mimo zajętego w
dosyć sporej odległości ode mnie miejsca, wydawał się doskonale wyłapywać każde
słowo Zabiniego.
- Bzdura, najwidoczniej w twojej przesiąkniętej dziurami
główce, znowu doszło do strajku. Może teraz zaczyna przechodzić ci to na oczy?
– odparłem z przekąsem, odkładając na chwilę widelec. I tak, jakoś sałatka nie
chciała przejść mi przez gardło.
- W sumie ja też to zauważyłam – odezwała się Pansy, a ja aż
spojrzałem na nią z uniesioną do góry brwią. Ona potrafi coś zauważyć, bez
wskazywania jej tego obiektu? No, ja przepraszam bardzo, ale to praktycznie
nigdy się nie zdarza. A przynajmniej dziewczyna nie chce przyznawać się do tego
tak otwarcie. – A może Dracuś denerwuje się jakoś końcem roku, co? W końcu zostały
jeszcze cztery dni szkoły – dodała zaraz, starając się przylgnąć do mojego
ramienia. Na szczęście wystarczyło tylko posłać jej zniechęcone spojrzenie, by
zaraz zaniechała swojego nader korzystnego i ulubionego pomysłu.
Przynajmniej tyle było z tego dobrego. Czasami potrafiła
zachowywać się jak na ogarniętą Ślizgonkę w jej wieku przystało i rozumiała, co
ktoś stara się jej przekazać. Czasami tylko czysto mentalnie.
- Nie mam czym się denerwować. Gdybym był Bliznowatym to
owszem. Mając taką fryzurę, uwłaczałbym znakomitości mojego rodu. – Czując na
sobie czyjeś spojrzenie, podniosłem bardziej głowę, napotykając wściekłe
jadeitowe tęczówki spoglądające na mnie z czystą nienawiścią. Uśmiechnąłem się
na to szelmowsko, wstając wolno od stołu.
Jednak zamiast skierować się ku wyjściu, jak to miałem na
początku w planach, podszedłem do stołu nauczycielskiego, ani na moment nie
spuszczając ze wzroku Severusa.
- Smacznego – rzuciłem dość dbale do innych nauczycieli przy
stole, zaraz kierując całą swoją uwagę na osobie opiekuna mojego Domu. –
Profesorze, jeśli nie miałby pan nic przeciwko, chciałbym pana prosić na stronę
– zwróciłem się do Snape’a, patrząc na niego intensywnie. Mężczyzna domyślając
się najpewniej o co mi chodzi, kiwnął wolno głową, sięgając ręką po chusteczkę
i wycierając nią usta. Ha! Wiedziałem, że przebywając każdy drugi miesiąc
wakacji u mojego ojca, nauczy się większej kultury przy stole, niż inni
nauczyciele. Jestem z ciebie dumny, Sev!
- W tym miejscu jest za wielki rumor. Dlatego proponuję udanie
się do mojego gabinetu, panie Malfoy – oznajmił wolno, wstając od stołu i
kierując się ku bocznemu wyjściu z sali dla grona pedagogicznego. Ja natomiast,
dumnym krokiem odszedłem od stołu nauczycielskiego, idąc ku głównemu wyjściu.
Po drodze nie omieszkałem posłać Potterowi pełnego wyższości spojrzenia.
Jednak nie zajmowałem sobie już myśli postacią tego błazna.
Moją głowę zaczęły zaprzątać teraz myśli dotyczące zbliżającej się rozmowy z
Severusem.
Wiedziałem dobrze, że jako bliski przyjaciel mojego ojca i
zarazem mój ojciec chrzestny, powinien doskonale zdawać sobie sprawę z tego, co
tu się wyrabia.
~ * ~
Wejście do osobistego gabinetu Severusa Snape’a jest banalną
sprawą. O ile zna się hasło. A ja, rzecz
jasna, należałem do nielicznego grona wtajemniczonych. Nielicznego, gdyż oprócz
mnie hasło znały jeszcze tylko dwie osoby. Richardson, z racji tego, że był
drugim prefektem i w poprzednich latach dosyć często zdarzało się mu pomagać
Severusowi w różnego rodzaju pracach przy eliksirach oraz jakaś dziewczyna,
chociaż jeszcze niedane jest mi wiedzieć, kim jest ta osoba.
Znając hasło, mogłem bez najmniejszego problemu wejść do
środka i rozsiąść się na wygodnej kanapie, w chwili, kiedy czekałem na mojego
chrzestnego. Mimowolnie spojrzałem w stronę biurka bruneta, na którym panował
wręcz pedantyczny porządek. Cecha nabyta, przez swoją miłość do eliksirów.
Przecież Sev w żadnym stopniu nie mógł pozwolić sobie na to, aby jakiekolwiek
miejsce jego pracy, mogło przyczynić się do niepowiedzenia wykonywanej w danej chwili
roboty. Nawet, jeśli to miałoby być procentowym zagrożeniem.
Mały stosik wypracowań, jaki zebrał od nas parę dni temu,
leżał równo na mahoniowym blacie. Przez chwilkę w środku korciło mnie, by podejść
i wyszukać moją pracę, by upewnić się, że dostanę najwyższą notę, jednak w porę
się powstrzymałem i nie opuściłem zajętego przeze mnie miejsca. Nie zniżę się
przecież do poziomu tego rudego sługusa Pottera, by szpiegować innych
nauczycieli. Ci kretyni z pewnością nie przepuściliby takiej okazji płazem.
- Domyślam się, że masz jakiś naprawdę poważny problem,
którego nie jesteś w stanie rozwiązać i dlatego też, nie zważając na moje
towarzystwo, musiałeś jak najszybciej prosić o tę rozmowę. – Słysząc głos Snape’a,
uśmiechnąłem się, odwracając głowę w jego kierunku. Mężczyzna akurat wszedł do
pomieszczenia przez drzwi, które prowadziły do jego sypialni.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że powinienem poczekać, dopóki
nie odejdziesz od stołu. A najlepiej zjawić się u ciebie wieczorem, jak zwykle
i wtedy poinformować cię o niepokojącej mnie sprawie. Jednak uznałem, iż ten
temat jest niecierpiący zwłoki i jak najszybciej muszę się z tobą skonsultować
– odparłem, wstając z kanapy. Obserwując jak nauczyciel podchodzi do mnie
bliżej, na wyciągnięcie ręki, zdążyłem zauważyć malutki biały fragment jakiegoś
materiału wystający spod prawego rękawa. Nie wiedząc czemu, nie dojrzałem
wcześniej tego szczegółu, chociaż z drugiej strony na lekcji rzuciło się w
oczy, że stara się nie ruszać za bardzo ręką. Z czego jednak dopiero w tej
chwili zdałem sobie sprawę. – Czarny Pan dał ci w nocy jakieś zadanie? –
dodałem, ruchem głowy wskazując na jego prawicę.
Naprawdę nie cieszył mnie fakt, że mężczyzna zmuszony był do
wykonywania tego typu misji. Co prawda, do jego kompetencji nie należało
należyte zajmowanie się i uśmiercanie zdezerterowanych śmierciożerców, którzy
ponoć „dojrzeli” większą szansę na przeżycie przy boku jasnej strony. Tymi właśnie
zajmowali się starzy Crabbe i Goyle, pod przywództwem mojej ciotki Bellatrix,
bądź też jej równie szalonego co ona męża.
Może Severus tego nie robił, jednak mimo wszystko przydzielane
mu zadania nie należały ani do najłatwiejszych, ani też do najprzyjemniejszych.
Zdobywanie niezbędnych składników do uwarzenia eliksiru, jakiego właśnie
pragnął Pan, praktycznie za każdym razem skutkowało jakąś paskudną raną, które
ostatnio coraz częściej pojawiały się na jego ciele.
- Ach, to – mruknął cicho, machnąwszy niedbale drugą ręką. Najwidoczniej
nie chciał zanadto zagłębiać się w ten temat. – Matka mojego przyszłego
składnika jak na razie skutecznie uniemożliwia mi jego zdobycie.
- Co to takiego, profesorze? – spytałem, zainteresowany tym,
co powiedział. Myśl, że jest takie zwierze, z którym Snape nie może sobie
poradzić, jest zdumiewająca. Mimo wszystko nie spodziewałem się czegoś takiego u
Seva.
- Smoczyca pilnująca swoich jaj – odparł, podwijając rękawy i
obserwując z widocznym niezadowoleniem na bandaż zaczynający przeciekać krwią.
– To i tak dobrze, że nie straciłem ręki. Byłem dzisiaj w nocy wyjątkowo nieostrożny.
– Sięgnął po różdżkę, a następnie machnął nią lekko parę razy nad ręką, burcząc
pod nosem słowa jakiegoś nieznanego mi – jeszcze – zaklęcia. Mogłem
zaobserwować, jak bandaż natychmiastowo znika, a w jego miejscu od razu pojawia
się nowy, świeży.
Wyglądało to tak, jakby Severus został poddany sprawnym
dłoniom najlepszej pielęgniarki w kraju, jaka tylko i wyłącznie zajmowała się
bandażowaniem. Teraz z pewnością cieszył się, że jest czarodziejem i samym
zaklęciem mógł pozwolić sobie z większością rzeczy, a nie marnować czas na wizyty
w szpitalu, by ktoś w końcu zajął się twoimi tak trywialnymi (w większości)
dolegliwościami.
- Może mógłbym ci jakoś pomóc? – zaproponowałem, nawet nie
myśląc nad znaczeniem wypowiedzianych przeze mnie słów. Dopiero podniesiona
brew profesora i jego pogardliwe prychnięcie przekonało mnie o idiotyczności
mojego zdania. Przecież kto jak kto, ale on nigdy nie przyjąłby ode mnie
pomocy. A przynajmniej nie do takiego niebezpiecznego zadania. Tym bardziej, że
był za mnie odpowiedzialny. Przyrzekł przecież mojej matce – chociaż ta niczego
od niego nie oczekiwała – że będzie miał nade mną pieczę.
- Chyba nie myślisz sobie, że będę skłonny wziąć cię ze sobą.
Smoczyca mogłaby z dziecinną łatwością cię zabić, a wtedy miałbym kłopoty u
twojego ojca. Nie wspominając już o tym, że jeszcze byłbym za ciebie
odpowiedzialny jako nauczyciel. – Odwrócił się w kierunku biurka, siadając przy
nim i sięgając po zaległe wypracowania. – Mów lepiej, co chciałeś ode mnie. –
Przypomniał mi, a ton jego głosu nie świadczył o niczym dobrym. Najwidoczniej
moja wypowiedź musiała go nieźle wyprowadzić z równowagi.
- Chodzi o Williama Richardsona – oznajmiłem więc, podchodząc
do jego stanowiska pracy, opierając się dłońmi o blat mebla i z uwagą
przyglądając się jego mimice. – Ponoć złożył Wieczystą Przysięgę mojemu ojcu –
dodałem, gdy nie uzyskałem żadnej reakcji ze strony mężczyzny.
- Bzdury opowiadasz – warknął rozeźlony, odrywając się od
tekstu i kierując na mnie swój wzrok. W pierwszej chwili chciałem poprosić, by
zapomniał o całej rozmowie i wyjść, jednak zaraz przypomniałem sobie, że
przecież sam ojciec niedawno poprosił
go, aby opiekował się mną w szkole, jak przystaje na ojca chrzestnego.
- William nie należy do osób, które lubią robić sobie z kogoś
żarty. A na pewno już nie powiedziałby czegoś takiego – odparłem,
przedstawiając najistotniejsze fakty. Chociaż, gdyby wzięło się pod uwagę to,
że ten Potter mógłby mu coś zrobić… Nie, jest on o wiele za głupi, by wpaść na
taki kontrowersyjny pomysł.
Mimo wszystko w dalszym ciągu uważałem, że Ślizgonowi coś
musiało się stać, że jego zachowanie tak diametralnie się zmieniło.
- Sam ci to powiedział? – spytał, jakby chciał się upewnić, w
informacji jaką mu przekazałem. Kiwnąłem głową, stwierdzając w duchu, że słowa
z mojej strony mogą być teraz zbyteczne. – Interesujące. Najwidoczniej twój
ojciec postanowił mieć nad tobą opiekę
również z innej strony.
- Mam rozumieć, że nic o tym nie wiedziałeś? – Tym razem to on
wolał bez słów potwierdzić moje przypuszczenia.
Przecież to niemożliwe! Jest przyjacielem Lucjusza i to bardzo
bliskim. Wie o wielu sprawach, dlaczego więc miałby nie wiedzieć o tym?
Wiedział nawet o tych obrzydliwych zainteresowaniach ojca i jego pana…
- Zmieniłem co do ciebie zdanie – powiedział nagle, po
dłuższej chwili ciszy, wprawiając mnie tym samym w stan niezrozumienia. – Do
końca roku zostało kilka dni. Smoczyca z kolei niedawno złożyła jaja. Nim z
nich się coś wykluje, muszą minąć jakieś dwa, może trzy tygodnie. W takim razie
po zakończeniu roku wracasz do rezydencji tylko po to, by się spakować.
Będziesz mi towarzyszył w zdobyciu jaja.
- O-oczywiście – zająknąłem się oniemiały tym, co powiedział,
dopiero później karcąc się za brzmienie głosu. Kąciki ust Snape’a uniosły się
odrobinę ku górze, gdy odprawiał mnie do mojej sypialni.
~ * ~
Myśl o tym, że prawdopodobnie nie będzie mnie około dwóch
tygodni w domu, napawała mnie przeogromną radością. Dodatkowe dwa tygodnie z
dala od ojca, to brzmi prawie jak sen. Nie będę musiał wykonywać ćwiczeń jakie
mi zada ani też przyjmować kar, jeśli coś zrobię źle.
Zadowolony z tego, co mnie dziś spotkało, skierowałem się do
przejścia do mojego domu.
- Non
est vivere, sed valere vita est* – rzuciłem przed zimną ścianą, w której zaraz pojawiły się pęknięcia
układające się w ramę drzwi, jakie z kolei zaraz rozstąpiły się przede mną. W pokoju
wspólnym trwała akurat jakaś naprawdę głośna dyskusja. Dlatego też podszedłem
bliżej, by móc się im przysłuchać. W końcu kogo jak kogo, ale mnie żadne afery
opuścić nie mogły.
- No mówię wam! Na własne oczy widziałem
McGonagall w tym korytarzu – odezwał się młodszy Ślizgon, wyraźnie zaaferowany.
Najprawdopodobniej chodził do pierwszej klasy, albo do drugiej. I tak jeszcze
należał do świata narybków. To on wydawał się być twórcą tego całego
zbiegowiska. – Na całe szczęście mnie nie widziała.
- Co tu się dzieje? – stanąłem koło Zabiniego,
który znajdował się w stosownej odległości od innych Ślizgonów. Wystarczająco
blisko, by usłyszeć o czym była mowa w danej chwili i równocześnie na tyle
daleko, aby inni uczniowie nie zawracali sobie głowy jego obecnością.
- Ten drugoroczniak, Wilson przybiegł przed
sekundą z wielką aferą. – Blaise uśmiechnął się szeroko. Najwidoczniej cała ta
sytuacja jak najbardziej go bawiła. – Maluch twierdzi, że w drodze do lochów
był świadkiem jakże interesującej sceny. Ponoć profesorka przystawiała się do
Snape’a – dodał z szelmowskim uśmiechem.
Ja z kolei parsknąłem cicho śmiechem,
wychodząc powoli na środek i w ten rytm klaszcząc leniwie w dłonie. Chłopak
wpatrywał się we mnie zmieszany, starając się za wszelką cenę powstrzymać
drżenie rąk, które zaraz też schował za siebie, kiedy tylko dojrzał mój wzrok
na nich.
- Twierdzisz więc, że Żelazna Dziewica
Gryfindoru przystawiała się do naszego szanownego profesora? – spytałem
drugoklasistę, który nagle znalazł jakiś ciekawy obiekt na kamieniu, na jakim
stał. – Patrz sobie na te abstrakcyjne pęknięcie w podłodze, kiedy zechcesz,
ale nie w trakcie rozmowy. Tak więc spójrz na mnie…
- No chyba, że uroda Draco tak cię
onieśmieliła, że nie jesteś w stanie na niego spojrzeć, bez małego problemu w
bieliźnie – zarechotał mój przyjaciel, znajdując się przy mnie. Jego wzrok
jednak utkwiony był w postaci niepewnego szatyna.
- Och, zamknij się wreszcie – sapnąłem cicho,
posyłając mu delikatnego kuksańca. – Najlepiej rozsiodłaj konia i zabierz go do
boksu. Przejażdżki dzisiaj nie będzie.
- Zawsze tak mówisz, a potem… – zamilkł, kiedy
dojrzał jakie posyłałem mu spojrzenie. Mimo wszystko jednak dalej pozostał
wesoły. – To ja już wiem, co będę robił przed kolacją – dodał, wskazując głową
na drugoklasistę, który jakby bardziej starał się zniknąć.
- No więc, jak to w końcu było? – spytałem go,
posyłając mu uważne spojrzenie.
- Naprawdę to widziałem – potwierdził swoje
poprzednie słowa, jednak bez najmniejszego problemu potrafiłem dostrzec
wahanie, jakie odbiło się na jego twarzy. Co też przekonało mnie w tym, że z
dzieciaka jest kiepski aktor. No naprawdę, już Potter był od niego (tylko odrobinkę)
lepszy.
- W takim razie źle widziałeś. Zapewne był to
jakiś kolejny, idiotyczny pomysł Freda i George’a Wesleyów – odparłem
spokojnie, chociaż w duchu aż gotowałem się z powstrzymywanego napadu śmiechu.
Przecież to było niedorzeczne! Nierealne wręcz! McGonagal i Severus. Przecież
to nie miało w ogóle racji bytu. Po pierwsze: ta baba może od czasu do czasu
zerkała na Seva, nie tak jak powinna, ale brunet nie zwracał na nią
najmniejszej uwagi. Po drugie: Severus nie jest na tyle zdesperowany, żeby w
ogóle odpowiadać na możliwe zaloty tej wiedźmy. Po trzecie zaś i ostatnie: między
nimi jest zbyt wielka różnica wieku. Jakby to wyglądało, gdyby oni nawzajem się
do siebie wdzięczyli.
A fuu, aż mi się niedobrze zrobiło na myśl, że
ta kobieta naprawdę mogła przymilać się do mojego chrzestnego.
- Ci jak zwykle, jak coś wymyślą, to tylko
głową o ścianę bić – westchnął Zabini, kręcąc rozbawiony głową. Pewnie wizja
kawału bliźniaków Weasley musiała wprawić go w naprawdę dobry humor.
- Koniec sensacji… – dodałem jeszcze, by
upewnić niektórych domowników, że wspominanie o tym będzie możliwe, gdy tylko
tak powiem. Kiwnąłem w kierunku drugorocznego, który podszedł do mnie
niepewnie. Zapewne bał się wybuchu złości z mojej strony.
Ja jedynie skierowałem się z nim do mojego
dormitorium. Drzwi zostawiłem uchylone tak, aby Zabini, który z pewnością nie
przepuści okazji i będzie chciał być świadkiem rozmowy, mógł bez przeszkód
pojawić się w moim pokoju. Zasiadłem z cichym westchnieniem na kanapie,
zgarniając ze stoliczka paczkę papierosów i kierując je w stronę dzieciaka. Ten
jednak pokręcił przecząco głową, na co wzruszyłem ramionami i zaraz wyciągnąłem
jedną fajkę, wkładając ją sobie między wargi i odpalając bez pośpiechu.
- Hmmm – mruknąłem, wypuszczając powoli dym z
płuc i patrząc na wciąż stojącego chłopaka. – Siadaj sobie. –
Wskazałem mu stojący obok fotel, a dzieciak kolejny już raz odmówił mi ruchem
głowy. Nie to nie. Ja go tam prosić nie mam zamiaru. – W takim razie może teraz
zdradzisz mi, skąd przyszedł ci do łba pomysł opowiadania takich idiotyzmów? –
Spojrzałem niechętnie na Blaise, który zaraz stanął za chłopakiem, kładąc mu
rękę na ramieniu. – Debilu, zostaw go teraz, gdy z nim rozmawiam. Później sobie
z nim zrobisz, co chcesz.
Murzyn w odpowiedzi wywrócił tylko oczyma,
spoglądając na mnie z dezaprobatą.
- Ja naprawdę widziałem tam profesor McGonagall
oraz profesora Snape’a. – Chłopak przełknął ciężko ślinę, zatrzymując
spojrzenie na wszystkich przedmiotach w pomieszczeniu, byleby tylko nie musieć
patrzeć na mnie. Ani też na dłonie obejmujące go teraz w talii.
- I była tam z Severusem? – spytałem,
stwierdzając w duchu, że lepiej będzie wyglądało, jak wstanę, co też zaraz uczyniłem, podchodząc do
szatyna. – To dość dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze parę minut temu
znajdowałem się w jego gabinecie i jakby nigdy nic prowadziłem z nim rozmowę.
- To nie był profesor Snape – przyznał się w
końcu, przegryzając niepewnie wargę. – Ale zmuszono mnie do tego, abym
powiedział, że to profesor! On chce, aby wszyscy Ślizgoni przez ten incydent
przestali ufać profesorowi! – zwiesił głos, patrząc na mnie przeszklonym
wzrokiem. Westchnąłem cicho, masując delikatnie nasadę nosa. Chyba nabawię się
przez tego dzieciaka bólu głowy.
- W takim razie, kto to był? – spytałem,
starając się nie chwycić Wilsona za ramiona i potrząść nim. – No mówże
wreszcie!
- Drugi prefekt Slitherinu, William Richardson
– pisnął, kuląc ramiona. Spojrzałem wymownie na Zabiniego, który uśmiechnął się
do mnie z zadowoleniem, odwracając chłopaka przodem do siebie i wpijając się w
jego wargi.
Dane mi było obserwować, jak dzieciak
niepewnie odpowiada na pieszczotę, a następnie daje się wyprowadzić na
korytarz. Słyszałem jeszcze jak Zabini proponował mu, by ten poszedł do jego
pokoju i tam uspokoił się.
Ech, on nigdy się nie zmieni. Mam tylko
nadzieję, że ma choć trochę rozumu w głowie, by nie przelecieć dzieciaka.
William.
Coraz bardziej nie podobał mi się ten koleś.
Zbyt dużo niewiadomych rzeczy się z nim wiązało. W końcu, po jaką cholerę do
szczęścia potrzebne mu było, aby Ślizgoni stracili zaufanie do Seva? Poczuje
się przez to lepiej? Czy może jednak wiązało się za tym coś innego? Coś, do
czego mógł przyczynić się mój ojciec.
Zgasiłem leniwie papierosa w popielniczce na
ławie, po czym podszedłem spokojnym krokiem do biurka, skąd zaraz wziąłem
kawałek pergaminu i pióro. Napisałem krótką wiadomość, którą włożyłem do
eleganckiej koperty. Już ja się dowiem, co on knuje. A raczej, co mój ojciec
nowego wymyślił.
Biorąc ją do rąk, wyszedłem z pokoju, przez
chwilę rozglądając się po korytarzu za jakimś odpowiednim pachołkiem. Akurat w
tym momencie w kierunku swojego pokoju szli Crabbe i Goyle. Widząc mnie,
patrzącego na nich, natychmiast podeszli bliżej, patrząc na moją osobę z niemym
pytaniem.
- Znajdźcie Richardsona i mu to dajcie. Jemu i
tylko jemu – zastrzegłem z naciskiem, po czym nie czekając na odpowiedź,
odwróciłem się na pięcie i wszedłem z powrotem do pokoju.
Powolnym krokiem podszedłem już do łóżka, na
którego skraju zaraz usiadłem. Mój wzrok praktycznie od razu spoczął na
sylwetce śnieżnobiałego kota, wylegującego się koło poduszki.
- W końcu raczyłeś się zjawić, Silk? –
mruknąłem do kota, gładząc jego jedwabne futerko, na co ten uchylił powieki,
patrząc na mnie pięknymi, zielonymi ślepiami. Zaraz też ziewnął, wstając i
zeskakując na ziemię. Delikatnie otarł się o moją nogę, jednak tak, by nie
wyglądało to na pieszczoty z jego strony. Podniósł pyszczek do góry, jak
przystało na kota z arystokratycznego domu i dumnym krokiem odmaszerował ku
drzwiom, które zaraz magicznie otworzyły się, by wypuścić go na zewnątrz.
Odwrócił jeszcze łepek, spoglądając na mnie wyniośle. No na tyle wyniośle, na
ile koty potrafią. – Znowu uciekasz do drugiego
właściciela? Tylko nie pozwól sobie nic zrobić. – Silk miauknął coś cicho w
odpowiedzi, wychodząc. Ja natomiast rozłożyłem się na posłaniu, zastanawiając
się nad rozmową z Williamem, która odbędzie się w ciągu kilku, może kilkunastu
godzin.
* Z łac. „Życie nie polega na tym, by
żyć, lecz by coś znaczyć”
~ \ * / ~
Coś odrobinkę słabiutko z komentarzami... T.T
No, ale trudno... to właśnie mają do siebie początki - mała liczba czytelników, jeszcze mniejsza komentujących. Może później będzie lepiej... A przynajmniej mam taką skromną nadzieję :)
No, ale trudno... to właśnie mają do siebie początki - mała liczba czytelników, jeszcze mniejsza komentujących. Może później będzie lepiej... A przynajmniej mam taką skromną nadzieję :)
~Yunoha
Cudowne opowiadanie. Uwielbiam charakter Draco i tą ciapowatość Pottera,choć kto wie może zielonooki jeszcze nas zaskoczy.
OdpowiedzUsuńZastanawiam się co ten 2 prefekt knuje, czyżby spiskował z Lucjuszem a raczej jest narzędziem Lucjusza.Ciekawe czemu Sev zmienił zdanie co do towarzystwa Draco na jego wyprawie. I szczególnie podobało mi się to, choć to może dziwne że Blaisi pocałował tego chłopczyka i zabrał go do sypialni.
Kocham Zabiniego! Tylko on mógł zrobić coś takiego ^^ Rozdział, jak zwykle, bardzo fajny i lecę czytać dalej :D
OdpowiedzUsuń~Feniksa
WOW *o* Muszę czytać dalej ;3
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńno ciekawe zachowanie Richarda jest, co to za przyjaciele, że nawet nie zauważają, ze coś jest nie tak.....
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Richardsona... nie Richarda, skarbie :)
UsuńU mnie nie ma żadnego Richarda. Chyba, że o czymś nie wiem?
Wracam do rady z fb :P
Hej,
OdpowiedzUsuńzachowanie Richardsona jest zastanawijące, w ogóle co to za przyjaciele z nich, że nie zauważają, że coś jest nie tak...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga
Hej,
OdpowiedzUsuńrozdział fantastyczny, ech co to za przyjaciele, co jednak nie zauważają, że jest cos nie tak... zastanawia mnie zachowanie Richardona...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza