niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział 33.5 - Alice

~*~*~*~

Nienawidzę tej głupiej szkoły. Nienawidzę tego głupiego domu. Nienawidzę tych głupich ludzi… Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę… Tak bardzo nienawidzę tego życia! Czemu nie dadzą mi spokoju?! Dołączyłam do Slitherinu właśnie po to, by nie mieć problemów, a tu jak na złość jest ich chyba jeszcze więcej! Co prawda rodzina już się mnie tak nie czepia, ale za to w szkole „koledzy”… Czy to naprawdę takie złe, że jestem spokojna? Że nie lubię szalonych imprez? Że nie kręci mnie Draco Malfoy? Że nie lubię spiskowania? Że nie zamierzam nikogo obgadywać, jak inne dziewczyny? Zwłaszcza, jeśli w ogóle tej osoby nie znam… Czy to naprawdę powód do bycia szykanowanym?
Albo co im przeszkadza, że próbuję się kolegować z dziewczynami z innych domów? Ja rozumiem, że Lovegood nie jest zbyt popularna w swoim domu ani w ogóle w szkole – i naprawdę jest dziwna - ale to nie znaczy, że nie mam prawa z nią rozmawiać! Tym bardziej chciałam ją osobiście poznać, by przekonać się, jaka jest naprawdę. Ale najwidoczniej ci ograniczeni idioci z mojego domu uważają, że to nieślizgońskie zadawać się z kimś jej pokroju…
Usiadłam na parapecie jedynego okna w tym pustym odcinku korytarza na jednym z wyższych pięter – nawet nie jestem pewna, którym – i przycisnęłam kolana do piersi, obejmując je ramionami.
Mam dosyć. To już mój piąty rok, a dalej się nic nie zmieniło! Chcę już opuścić tę głupią szkołę. Po co w ogóle się kłóciłam z tym starym kapeluszem? Nie… Musiałam to zrobić. Lepiej żeby mnie nie lubili w szkole, niż żeby rodzina już kompletnie przestała mnie zauważać…
Pociągnęłam nosem i ścisnęłam mocniej kolana. Chciałam w ten sposób złagodzić ból, który rozrywał mnie od środka. Byłam sama. Od zawsze sama. Nie ważne, jak wielu ludzi mnie otaczało, krewnych czy obcych, czułam się samotna. Rozpaczliwie pragnęłam akceptacji rodziny, wstąpiłam dla nich nawet do głupiego Slitherinu! I po co? Co mi to dało? Jedynie czuję się jeszcze bardziej osamotniona…
- Stało się coś? – Usłyszałam nad sobą czyjś głos. Skądś go kojarzyłam…
- Zostaw mnie – powiedziałam chłodno, jak zawsze chowając swoje uczucia przed światem zewnętrznym. Już dawno nauczyłam się, że tak jest łatwiej. Trudniej im mnie wtedy zranić. Gdybym pokazywała, jak bolą mnie ich słowa, pewnie dokuczaliby mi jeszcze bardziej. Pieprzeni sadyści… Mimo głos miałam opanowany, wewnątrz byłam cała spięta, przygotowując się na kolejną już dziś porcję drwin od moich współdomowników. Wbrew woli skuliłam się jeszcze bardziej, co uświadomiłam sobie dopiero po fakcie. Szlag. Pewnie to zauważył.
– Jesteś Bellamite, mam rację? – Głos mu lekko zadrżał. Pewnie z powstrzymywanego śmiechu…
Nie zamierzałam okazać mu swojej słabości. Już wystarczająco ze mnie dziś nakpili. „Biedna, mała Bella. Czujesz się samotna, tak? – sztucznie słodki głosik dźwięczał boleśnie w moich uszach – Nie odpowiada ci nasze towarzystwo? Wolisz zadawać się z psycholką niż z własnymi domownikami? Och, no tak, czemu mnie to dziwi. Przecież i tak nikt cię tu nie lubi. A wariaci powinni trzymać się razem. No już, leć do Pomyluny i pogońcie razem za nieistniejącymi stworzonkami~!” I ten ich szyderczy śmiech… Stop. Nie dam im tej satysfakcji. Mam swoją dumę. Nie upokorzę się przed nimi łzami. Wzięłam głęboki oddech i dziękując Merlinowi, że nie zdążyłam się jeszcze rozpłakać, poderwałam głowę do góry i spojrzałam ostro na przybysza.
– Tak, ale jeśli chcesz sobie poprawić humor czyimś kosztem, to lepiej poszukaj kogoś innego, bo mój dzisiejszy limit na wysłuchiwanie idiotów został już wyczerpany… – zakpiłam, choć kosztowało mnie to naprawdę wiele samozaparcia. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że chłopak stojący przede mną wcale nie ma zielonego krawatu. – Jesteś Gryfonem – powiedziałam cicho zaskoczona i nagle dotarło do mnie coś jeszcze. – Jesteś przyjacielem Pottera. Weasley, o ile dobrze pamiętam.
- T-tak – wydukał. Ze zdziwieniem zauważyłam, że poczerwieniał na twarzy. – Miło mi, że zapamiętałaś…
- Więc? Czego chce ode mnie szlachetny Gryfon? – Miało to zabrzmieć jak obelga, ale przez mój płaczliwy ton, kompletnie nie wyszło.
-  Zobaczyłem cię tutaj płaczącą i pomyślałem, że zagadam. – Otworzyłam szerzej zaszklone łzami oczy. Czy on tak na poważnie, czy tylko się ze mnie nabija…? Nie. Mówił cicho i niepewnie, a to z pewnością nie jest sposób w jaki rzuca się obelgi. Poza tym widziałam, że był szczery. Wszystko doskonale było widać na jego twarzy. Opuściłam głowę i wlepiłam wzrok w parapet.
– Wcale nie płakałam – szepnęłam, pociągając nosem. Mrugałam zawzięcie, ale i tak nie udało mi się zapobiec uwolnieniu łez.
– Ej, co się stało?! – zawołał cicho zdezorientowany. – Przepraszam, jeśli powiedziałem…
– Y-ym – mruknęłam, kręcąc energicznie głową. Jednocześnie zaczynając jeszcze mocniej płakać. Och! Jestem tak beznadziejna… Przed chwilą gadałam o tym, że mam swoją dumę, a teraz jak ostatnia idiotka płaczę przy całkowicie obcym chłopaku. I to tylko dlatego, że okazał mi nieco życzliwości…! – To nie przez ciebie. Daj mi chwilkę, zaraz się doprowadzę do ładu. – To powiedziawszy, zacisnęłam mocno powieki i do bólu zagryzłam język, wyobrażając sobie dziko podskakującą białą fretkę. To jedna z nielicznych sytuacji, gdy cicho popierałam użycie przemocy do dania komuś lekcji. Zwłaszcza jeśli tym kimś był Malfoy. Ktoś musi mu w końcu od czasu do czasu utrzeć nosa. Po czterech latach spędzonych z nim w jednym domu, wystarczająco się napatrzyłam, jak się wywyższa. Nie on jeden jest czystej krwi, zwłaszcza jeśli chodzi o Ślizgonów. Sama też należę do tej grupy.
Uff, już mi przeszło.
Przetarłam oczy i pociągnęłam nosem, sięgając do kieszeni w poszukiwaniu chusteczki. Nie znalazłam jej tam jednak. Siąknęłam raz jeszcze nosem i wzruszyłam lekko ramionami. Jakoś przeżyję.
– Więc, dlaczego do mnie podszedłeś?
– Już wyjaśniałem…
– Nie powiesz mi chyba, że podchodzisz do każdej płaczącej dziewczyny? Nie wyglądasz mi na takiego – mruknęłam nosowo z lekką kpiną w głosie.
– Nie wyglądam na kogoś, kto potrafi być miły? – Zaskoczenie w jego głosie mieszało się z urazą.
– Och, nie, nie o to mi chodziło. Miałam na myśli, że nie wyglądasz na takiego, który… emm… wykorzystałby… sytuację – dokończyłam powoli, zawstydzona własnymi słowami. Po raz już-nie-wiem-który pociągnęłam nosem, zaczynając się irytować uczuciem, że mi z niego cieknie.
– Jasne, że bym nie wykorzystał! Jestem Gryfonem, Bellamite. A to by było bardzo ślizgońskie zagranie.
– Hehe, pewnie masz rację. Za dużo przebywam z tymi idiotami… A tak w ogóle, mów mi Alice. Nie przepadam za swoim nazwiskiem… Nosz…! – fuknęłam, siąkając nosem. Chyba jednak nie przeżyję bez…
– Eeem, chcesz może chusteczkę, Alice? – Spojrzałam na niego z wdzięcznością. – I eee skoro to nie przeze mnie płakałaś… To dlaczego? Coś się stało?
– Och, nic niezwykłego. W sumie to co zawsze. Takie tam drobne utarczki z kolegami z mojego domu – sarknęłam.
– Utarczki…?
– Znasz Lunę Lovegood, prawda? Można powiedzieć, że jestem jej ślizgońskim odpowiednikiem. Choć oczywiście moi koledzy i koleżanki załatwiają sprawę w zdecydowanie bardziej ślizgoński sposób – przyznałam tak cicho, że byłam pewna, że mnie nie usłyszał.
– …to znaczy? – Zabrzmiało to tak, jakby nie był pewien, czy chce znać odpowiedź na swoje pytanie. Ale i tak zamierzałam mu powiedzieć. Po prostu nie mogłam już dłużej wytrzymać. Nie byłam w stanie dłużej tego w sobie dusić, a poza nim, nikt nie zagadywał do mnie z własnej woli (mając przyjazne zamiary, rzecz jasna). Zabrałam się za dmuchanie nosa, by zyskać nieco czasu na ułożenie sobie w głowie tego, co chcę powiedzieć.
– No wiesz, czasem trochę pokpią, ponaśmiewają się. Czasem okazuje się, że jakimś dziwnym trafem nie zakręciłam nowych kałamarzy, przez co moje rzeczy w kufrze zmieniają nieco barwę. Innym razem okazuje się, że akurat moją poduszę koty moich dwóch współlokatorek wybrały sobie na drapak. Jeszcze innym razem skrzaty przez pomyłkę zabrały do prania wszystkie moje ubrania, akurat jak byłam pod prysznicem
– Tak nie można! Musisz o tym komuś powiedzieć…
– Komu niby? Profesorowi Snape’owi? Myślisz, że to go cokolwiek obchodzi? Albo może mam powiedzieć prefektom – Richardsonowi i Malfoyowi? Z pewnością bardzo by to poprawiło moją sytuację…
– No to chodźmy do McGonagall albo od razu do Dumbledore’a…
– Och, jasne! Ich też to z pewnością bardzo obejdzie. Zwłaszcza, że nie mam żadnych dowodów na to, kto to zrobił. Przecież nie będą z mojego powodu przesłuchiwać całego domu! W sprawie Lovegood też nic nie zrobiono, jakbyś nie wiedział…
– To może Harry…?
– Mówię ci, Weasley, że to nie ma sensu. Nie mam dowodów. Bez dowodów jestem bezradna. Mogę jedynie powiedzieć, z kim się kłócę, ale musiałabym wymienić chyba połowę ludzi z domu, w dodatku w tym wypadku nie pozostaję niewinna. Z jakiegoś powodu w końcu trafiłam to tych lochów. Nie pozostałabym im dłużna. Poza tym, żartujesz sobie ze mnie? Czemu niby Potter miałby mi pomagać?
– Mówię poważnie. On też nie lubi Ślizgonów. Razem zawsze staramy się uprzykrzać im życie…
– Słuchałeś mnie w ogóle? – spytałam, unosząc lekko jedną brew i pukając paznokciem w plakietkę na piersi.
– Ale ty to co innego! Według mnie, nie pasujesz na Ślizgonkę, Alice. Jesteś za dobra…
– Świetnie, nawet ty tak uważasz…
– To był komplement! Jesteś jedyną mieszkanką Gniazda Węży, do której odzywam się dobrowolnie, nie wyzywając przy tym nikogo. Zresztą nie tylko ja tak mam. Większość ludzi z mojego domu nienawidzi Ślizgonów, tak było od zawsze…
– A ten cały Black?
– On, to co innego. Ciężko mi się z tym pogodzić, ale zaczynam się powoli przyzwyczajać. Ig najwyraźniej jest dobry. Tak przynajmniej uważają moi przyjaciele. Chociaż to że jest kuzynem Fretki… A zresztą, Harry i Hermiona mają rację, rodziny się nie wybiera…
– Tak, tu się z nimi zgodzę…
– Właśnie. Powiedziałaś wcześniej, że nie lubisz swojego nazwiska. Czemu?
– Bo nie przepadam za swoją rodziną. Widzisz… to przez nich trafiłam do Slitherinu.
– Nie rozumiem…
– Na początku Tiara Przydziału proponowała mi Huffelpuff. Wiedziałam jednak, że rodzina jeszcze bardziej by się ode mnie odsunęła, gdybym i tym razem nie poszła w ślady rodziny. Wszyscy u mnie w domu byli Ślizgonami, więc naturalnie oczekiwali tego samego po mnie. Wystarczająco już odstawałam od reszty familii, będąc jedyną, która jest taka spokojna, momentami wręcz flegmatyczna, ugodowa. Nigdy nie przepadałam ani za przemocą, ani za spiskowaniem, a już w szczególności nienawidzę pochopnego oceniania ludzi. Jak się już pewnie domyśliłeś, mam tu głównie na myśli, że w przeciwieństwie do mnie moja kochana rodzinka pochwala zachowanie sam-wiesz-kogo. Ciągle mam przez to z nimi starcia w domu, mimo że to dla nich dołączyłam do tego idiotycznego domu. W Slitherinie nie mam nikogo, z kim mogłabym pogadać, a ludzie z innych domów albo mają obiekcje, bo jestem Ślizgonką, albo jeśli już ze mną pogadają, to niezawodni Ślizgoni zręcznie go odstraszają… – Świetnie, znów mam łzy w oczach… – Wybacz, że tak cię zarzucam moimi problemami.
– Możesz mówić. Wysłucham cię. A później, jeśli będziesz chciała, przedstawię cię przyjaciołom. Jestem pewien, że gdy Harry się o wszystkim dowie, nie puści tego płazem Ślizgonom.
– Dzięki, ale naprawdę wolałabym, żeby się do tego nie mieszał. Nie chcę, żeby zrobiło się jeszcze gorzej.
– Nie masz się czego bać. Przecież to Harry!
– Skoro tak bardzo na nim polegasz, to może wyjaśnisz mi najpierw dlaczego? Opowiedz mi coś o nim. Choć oczywiście, nie zamierzam go osądzać jedynie na podstawie twoich słów. Możesz być stronniczy.
– Nie jestem wcale stronniczy! I udowodnię ci to. Jeszcze dziś was sobie przedstawię.
– Dobrze, dobrze. Niech ci będzie. Ale najpierw nieco mi o nim opowiedz. – Nie chciałam w takim stanie pokazywać się komukolwiek więcej, a przypuszczałam, że mam nie dość że opuchnięte to jeszcze zaczerwienione oczy. Poza tym, wciąż byłam nieco rozchwiana emocjonalnie, a słuchanie o tym, jak Potter i Weasley…
– A właśnie. Jak masz na imię?
– Co…? Och, nie mówiłem? Jestem Ro-Ron – powiedział, uśmiechając się do mnie z lekkim zakłopotaniem. Uroczy.
– Więc, Ronie, opowiedz mi o waszych licznych bitwach stoczonych z przedstawicielami mojego domu. – Mów jak najdłużej, tak długo, aż uwierzę, że faktycznie jesteście w stanie mi pomóc. Proszę…
– Od czego by tu zacząć… To co prawda nie była bitwa, ale do dziś świetnie pamiętam minę Malfoya, jak po naszej pierwszej lekcji latania Harry został przyjęty do drużyny, jako najmłodszy szukający…
Zapowiadała się dobra godzina, a może i więcej, całkiem przyjemnej rozmowy. Czyżby wreszcie nadszedł mój czas na szczęście?

~*~*~*~

3 komentarze:

  1. Chciałabym Cię nominować do Liebster Awards ;)
    Więcej informacji tutaj ► http://morestories-wiecejhistorii.blogspot.com/2013/12/liebster-awards.html

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    och jak się okazuje nie ma za łatwo, i w ogóle powinna trafić do innego domu, niech będzie coś więcej między nimi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka, hejka,
    wspaniale, och jak się okazuje nie ma łatwo, powinna trafić do innego domu...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń