poniedziałek, 25 listopada 2013

Rozdział 33 - Draco

Na Salazara! Jak mogłem się do tego dopuścić! Teraz tylko go upewniłem w jego podejrzeniach!
Mogę tylko czekać, aż rozpowie to wszystkim swoim przyjaciołom – szczególnie ten głupiej wiewiórze – a zaraz po tym dowie się pewnie cała szkoła wraz z gronem pedagogicznym. Już widzę miny nauczycieli i ich teksty: „Zawiedliśmy się na panu, panie Malfoy. Za karę tracisz funkcję prefekta”.
Nie. Zaraz. Nie mogę mieć tylko najgorszych myśli. W końcu Potter to idiota. Pewnie nawet nie pomyśli, aby powiedzieć o tym komukolwiek. Z drugiej strony, musiałby powiedzieć również o naszym pocałunku, a na to z pewnością się nie odważy…
Nie odważy się, prawda?
Przystanąłem na chwilę, oglądając się za siebie. Byłem już daleko od tamtego miejsca, jednak cały czas czułem na sobie nienawistny wzrok Złotego Chłopca.
Wciągnąłem gwałtownie powietrze, zaciskając palce w pięści.
- Kurwa! – krzyknąłem, rzucając się biegiem w kierunku wejścia do mojego domu.
Wpadając do pokoju wspólnego, zacisnąłem wściekły zęby i bez słowa skierowałem się do swojego pokoju. Kilka osób siedzących na kanapach, zwróciło się do mnie z pytaniem, co się stało i czy nie mogą mi w jakiś sposób pomóc. Zignorowałem ich, znikając za drzwiami dormitorium, które zamknąłem szybko zaklęciem. Odetchnąłem głośno, starając się uspokoić troszkę bijące w szalejącym tempie serce.
Głupie za nic w świecie nie chciało chociaż odrobinkę zwolnić.
Przeszedłem do części sypialnej, ściągając z siebie szybkimi ruchami koszulkę i spodenki. Może nie były brudne, ale po słowach bruneta musiałem pozbyć się tych ciuchów.
Widział mnie teraz tylko w ten sposób. Osoba która słynie ze swojej heroicznej postawy idioty oraz ciężkiego przypadku bardzo wolnego łapania faktów. On zauważył to, podczas gdy moi przyjaciele i znajomi pozostawali ślepi. Blaise, Pansy, Ted, Hestia, Flora i inni Ślizgoni. Nikt z nich nie miał nawet powodu by podejrzewać, że moje ciało chociaż w jakimś najmniejszym stopniu może być skalane. Przecież jestem ich Białym Księciem i im nawet przez myśl pewnie nie przeszło kim mógłbym być w rzeczywistości. Mój rycerz doskonale wywiązywał się ze swojego zadania. Wszakże w szkole żaden osobnik nie grzał mojego łóżka. Dosłownie i w przenośni.
Znalazłem się przy szafie, szukając gorączkowo czegoś, co mnie zakryje. Nie miałem ochoty w tej chwili odsłaniać najmniejszego skrawka swojego ciała.
Ostatecznie założyłem czarny, przylegający do ciała sweter i równie ciemne bryczesy oraz oficerki, które będą najlepszymi ubraniami, jeśli po rozmowie z bratem będę uspokajał się w czasie jazdy konnej.
Nie, ten sposób odreagowania i tak będzie mi potrzebny.
Jednak na razie nadchodzi chwila poważnej rozmowy ze zdradziecką siatką wywiadowczą Pottera.

~ * ~

Po wejściu do biblioteki, rozglądałem się przez chwilę za bliźniakiem, w końcu dostrzegając go na uboczu. Zapewne był to jego sposób, by nie ściągać na siebie uwagi, kiedy zjawię się na nasze umówione spotkanie.
Podszedłem do niego szybkim krokiem, łapiąc go za ramie i podnosząc gwałtownie z krzesła, pociągnąłem go w kierunku mniej uczęszczanych „kątów” biblioteki.
- Ej, co jest? – spytał, uśmiechając się do mnie na granicy rozbawienia i niepokoju. – Ktoś po drodze zrobił ci jakiś żart? – dodał, chcąc rozładować sytuację. Troszkę tylko nie trafił.
Od razu przypomniałem sobie zaszokowaną minę Pottera, po tym jak nasze wargi zetknęły się na kilka sekund. Jego niedowierzające spojrzenie, a potem furię w oczach.
- Gdyby tylko przyszedł zrobić mi żart, może nie miałbym nic przeciwko temu – odparłem, starając się wyrzucić z pamięci wspomnienie dotyku jego ust, wściekłego spojrzenia… i tych boleśnie szczerych słów.
- Ale że kto? O kogo ci chodzi, Smoczku? – spytał całkowicie zdezorientowany. Ha! I dobrze. Niech chociaż troszkę poczuje się tak jak ja!
- Jak to o kogo? O twojego najlepszego kumpla Pottera, któremu pokazujesz zdjęcia z imprezy mojego domu – warknąłem, popychając go na regał, jaki zatrząsł się odrobinkę. – Myślałeś, że co…? Że będzie razem z tobą cieszył się, jakie to świetne zdjęcia?! Nic bardziej mylnego! On wolał poszukać mnie i osobiście przekazać mi swoją opinię!
- Ale on przecież poszedł szukać Rona…
- Wiewióra? No to widocznie przeszukał już cały zamek, skoro postanowił iść w stronę lochów, by się za nim rozejrzeć! – Przypomniały mi się jego ostatnie słowa, nim ja go… – To, że pokazałeś mu zdjęcia, może bym jeszcze jakoś zdzierżył, ale te z moich zabaw? Z tego, jak tańczyłem z chłopakami? Jak wykonałem zadanie z Blaisem!? Cholera, Ig! Od tego spędzania czasu z Lwami tobie też mózg wyłączyli!? Przecież on teraz ma mnie za zwykłą kur..!
- Przepraszam! – przerwał mi nagle. – Nie pomyślałem, że to wywoła na Harrym aż taką reakcję. Gdybym wiedział, nie dopuściłbym do tego za żadne skarby. Naprawdę nie chciałem!
- Mam w dupie twoje „nie chciałem”! – wycedziłem wściekły. – Teraz i tak już tego nie zmienisz! Tak samo, jak tego, że mnie pocałował.
- Pocałował cię?! – spytał wstrząśnięty, zaraz łapiąc się za usta, jakby to miało pomóc w wyciszeniu tego pytania.
- Nie, ja go pocałowałem – powiedziałem z gniewem. – Znaczy, on mnie do tego zmusił. Musiałem go uciszyć, więc to jego wina! Dlatego to on mnie pocałował, nie ja jego! –
Zacząłem się już w tym gubić, dlatego też zamilkłem na chwilę, oddychając szybko przez nos.
- Draco? – szepnął niepewnie, wyciągając dłoń w moim kierunku, którą od razu od siebie odepchnąłem.
- Właśnie sobie uświadomiłem, że od jakiegoś czasu nie zachowujesz się jak mój brat – odezwałem się po chwili, pustym głosem. – Nie mówisz mi o niczym. O mieczu, o swoich planach i pomysłach. A jak już się odzywasz to ubliżasz mi albo okłamujesz. – Wziąłem krótki oddech. – A dzisiaj pokazałeś mi zdradę doskonałą. Nie wiem tylko, czy było to świadome czy też nie. Zresztą to już nieważne, bo od dzisiaj nie jesteś już moim bratem.
Odwróciłem się na pięcie i odszedłem w akompaniamencie nawoływań brata.
Było mi od tego wszystkiego niedobrze. Chciałem uciec od zdrajców i kłamców. Znaleźć swoje chwilowe miejsce ukojenia. Miejsce, gdzie nikt nie pomyśli, że mógłbym tam być.

~ * ~

W chwili kiedy wyszedłem na błonia, pogoda zdążyła się diametralnie pogorszyć i teraz szalała burza. Mnie jednak ten fakt nie ruszył zbytnio, dlatego też niezrażony szedłem ku stajni. Miałem zamiar zabrać się za oporządzenie jakiegoś konia, jak i za zbudowanie sobie większego zaufania u Pozitano. W końcu było nie było. Obiecałem się nim zająć.
Kiedy niebo przeszył wielki piorun, a zaraz potem po okolicy rozniósł się przeraźliwy grzmot, jęknąłem cicho sfrustrowany, przyśpieszając kroku. Wielkie krople deszczu dopadły w swoje łapska każdy najmniejszy kawałeczek mojego stroju, przez co ubranie kleiło się do mnie niczym lep. Dodatkowo mokre kosmyki opadały mi na oczy, zasłaniając widoczność, dlatego nawet nie zdziwiłem się, kiedy w pewnym momencie przez brak widoczności poślizgnąłem się na mokrej trawie i runąłem jak długi, brudząc sobie ubranie i twarz.
Leżałem tak dłuższą chwilę, nie poruszając się nawet o milimetr i pozwalając, aby chłód ziemi przenikał wolno do mojego ciała. Nie obchodziło mnie, że tym zachowaniem skazywałem się na przeziębienie czy też grypę. To w porównaniu z nadepniętą dumą, było tylko maluteńkim pikusiem.
Otworzyłem dotąd zamknięte oczy, unosząc się na łokciach i starając dojrzeć coś pośród tej nieznośnej ulewy. Zaraz też wstałem chwiejnie, dłonią starając się odgarnąć trochę włosy do tyłu, po czym uważając teraz na podłoże, ruszyłem ponownie we wcześniej obranym kierunku. Mimo wszystko nie miałem ochoty na ponowne spotkanie się z brudną i zimną ziemią. Wystarczyło mi, że czułem przeraźliwy wiatr, który atakował moje już i tak zziębnięte ciało.
Przemarzniętymi dłońmi z trudem udało mi się otworzyć wielkie drzwi prowadzące do stajni. Dlatego też kiedy tylko ustąpiły, robiąc mi wąską szczelinę, z wielką ulgą prześlizgnąłem się przez nią i zamknąłem za sobą drzwi.
W środku było przyjemnie ciepło. Budynek był zapewne magicznie ocieplany, by żaden z koni nie musiał marznąć teraz czy w czasie zimy. Był to dobry pomysł i bardzo wygodny. Dyrektor nie musiał przez to wysyłać nikogo, by dopilnowywał ognia w piecyku. Chociażby jednego skrzata miał więcej przy pomocy w porządkach czy też w kuchni.
Odwróciłem się powoli w kierunku dwóch rzędów boksów, ustawionych do siebie po przeciwnych stronach, z których wyglądała spora część zaciekawionych końskich głów. Nawet Pozitano mający swój boks na szarym końcu stajni, spoglądał na mnie z dozą zainteresowania.
Niewiele myśląc, skierowałem się do niego i nawet nie zwracając uwagi na jego ostrzegające parsknięcie, otworzyłem drzwi boksu, wchodząc do środka i najzwyczajniej w świecie przytulając się do jego szyi. Ogier zapewne był zaskoczony moim posunięciem, gdyż żaden mięsień pod jego skórą nawet nie drgnął chociażby o najmniejszy milimetr.
- Dlaczego Ig nie może być taki jak ty, Pozitano? – spytałem Graniana, chociaż w ogóle nie spodziewałem się odpowiedzi z jego strony. Teraz jedyne co chciałem, to mieć przy sobie kogoś, kto wysłucha mnie bez względu na czas, miejsce, okoliczności i mój aktualny wygląd (a wiedziałem, że teraz wyglądam tragicznie). Osoby, która nie będzie ciągle powtarzać mi, jaki to jestem wspaniały ani też tego, że ma na mnie ochotę, bądź też cały czas będzie pożerać mnie wzrokiem. Potrzebowałem przyjaciela.
Pozitano parsknął cicho, cofając się o krok. Ja z kolei mocniej przywarłem do niego, za nic w świecie nie chcąc pozwolić, aby ten się ode mnie odsunął. Jego bliskość w tej chwili była mi wyjątkowo potrzebna.
- Proszę, nie rób mi tego – jęknąłem cicho w kierunku zwierzęcia i w tej samej poczułem jak całe moje ciało przeszywa nagły atak bólu, a przed oczyma zaczęło robić mi się coraz ciemniej. Starałem się uczepić mocniej konia, jednak moje wysiłki okazały się być zbyteczne, a ja sam kolejny już raz tego dnia, runąłem na podłogę. Z tym wyjątkiem, że tym razem nie otworzyłem już oczu. Najzwyczajniej w świecie straciłem przytomność.

~ * ~

„Miałem związane oczy. Ciemna aksamitka całkowicie zasłaniała mi widoczność. Jednak moje dłonie i nogi pozostały nietknięte. Dlatego też sięgnąłem dłońmi do twarzy i ściągnąłem z siebie cienki, lecz nie prześwitujący, materiałowy paseczek.

Niepewnie rozejrzałem się po pomieszczeniu w jakim się znajdowałem. Było malutkie. Ściany z kamienia gołe i płaczące, drzwi ani okien nie było.

Po moich obu stronach stały jakieś dwa wysokie przedmioty przysłonięte białą, pożółkłą w paru miejscach kotarą. Powoli podszedłem do tego znajdującego się po mojej prawej stronie i delikatnym ruchem odchyliłem materiał. Moim oczom ukazała się tafla lustra w srebrnej ramie. Nie wyróżniające się niczym od innych luster. Widziałem w nim dokładnie moją niepewną osobę. Szare oczy wodziły nieznacznie po mojej twarzy, szukając jakiegoś szczegółu, który potwierdziłby, że moje odbicie nie należy do mnie. I w jakimś stopniu miałem rację.

Draco stojący po drugiej stronie lustra uśmiechnął się nagle i lubieżnie, posyłając mi też takowe spojrzenie. Oparł lewą dłoń na oddzielającej nas tafli, jakby tylko czekał aż pójdę za jego przykładem i będzie mógł mnie złapać w swoje łapska. W tej chwili kojarzył mi się z każdym śmierciożercą, który miał na mnie ochotę lub też jaki miał mnie zaraz posiąść. Ten Draco wydawał się być zadowolonym z siebie osobnikiem i nawet pojawiający się przy nim Lucjusz z Czarnym Lordem nie zrobili na nim żadnego negatywnego wrażenia, jak to było ze mną. Wręcz przeciwnie! Podszedł do nich, zaczynając ponętnie rozbierać z siebie kolejno ciuchy, po czym rzucając mi jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie, wpił się w wargi Lucjusza. Jego kark i łopatki zdobił tatuaż o bliżej nieokreślonym wzorku, który z każdą sekundą zaczął się powiększać, przechodząc na całe plecy. Wtedy też uderzyło we mnie to, że to wcale nie tatuaż, a rozwijająca się pieczęć. Natomiast moje odbicie jeszcze chwilę temu spoglądało na mnie nie szarobłękitnymi oczyma, a wściekle fioletowymi.

Odskoczyłem jak oparzony, a biały, zużyty już materiał zasłonił ten jakże nieprzyjemny dla oka widok. Cofnąłem się o parę kroków, aż w końcu uderzyłem w coś ukrytego pod drugim materiałem.

Odwróciłem się przejęty, patrząc jak kotara opadła na ziemię ukazując mi przerażający widok.

Przede mną znajdowała się klatka, a w niej leżał skulony Potter. Ubrany był w jakieś stare łachmany, o wiele gorsze i bardziej wynędzniałe od tych, w których zawsze pojawiał się na początku września każdego roku. Zresztą nie tylko ubrania wyły o ratunek. Cała osoba Pottera zdawała się być jednym lęgowiskiem bólu i rozpaczy.

- Potter? – mruknąłem cicho, niepewny tego, co może się za chwilę stać. Chłopak jęknął z kolei, poruszając się w tej zapewne wielce nieznośnej klatce. W końcu uchylił powieki, spoglądając na mnie pełnym bólu wzrokiem.

- Draco? – spytał, a jego głos wydawał się być tak zachrypnięty, jakby od naprawdę długiego czasu nie używał go w żadnym innym celu niż krzyk. Spojrzałem na niego spłoszony i zażenowany. Nie wiedziałem, czy było to spowodowane sytuacją w jakiej się znajdował, czy też tym, że zwrócił się do mnie po imieniu, czego przecież nigdy nie uczynił (nie wliczając snów). – Jak to dobrze, że nic ci nie jest – powiedział z wyraźną ulgą, a mi aż zrobiło się niedobrze. Jego twarz była tak strasznie opuchnięta. – Przez długi czas bałem się, że nie byłem w stanie cię ochronić i ciebie również dorwali. Dzięki Merlinowi, udało ci się. W innym wypadku nie mógłbym sobie tego wybaczyć.

Mój jęk wymieszał się ze szlochem, a ja sam upadłem na kolana, spoglądając na niego w osłupieniu. Jak to było możliwe, że w ogóle przez myśl mu przeszła obrona mojej nic nie wartej osoby? Co nim kierowało do takiego poświęcenia?

- Nic nie mów – poprosiłem go, znajdując się bliżej krat klatki i doszukując jakiegoś słabego punktu w jej strukturze. – Pomogę ci – dodałem, chociaż nie miałem pojęcia w jaki sposób i co najważniejsze: czemu to robię. Przecież Potter był moim wrogiem, więc ta sytuacja powinna mnie jak najbardziej cieszyć. Powinienem chełpić się jego bólem, a nawet sam zacząć zadawać mu jeszcze większe cierpienie. Postępować tak, jak uczył mnie ojciec. Jak na przyszłego śmierciożercę przystało…

Ja jednak wiedziony nieświadomym impulsem, starałem się wyciągnąć go z tego bagna. Chciałem odwdzięczyć mu się, chociaż nie wiem za co dokładnie. Chciałem jeszcze raz usłyszeć moje imię w jego ustach. Aby jeszcze raz powiedział mi…

- Draco… – szepnął cicho, wyciągając przeraźliwie chudą dłoń i ścierając uciekające spod powiek słone krople. – Łzy ci nie pasują, Draco.”

~ * ~

Poderwałem się gwałtownie do przodu, jednak zaraz potem przechyliłem się na bok i zwymiotowałem. Czułem pod palcami niezbyt miłą w dotyku słomę, co tylko w jakiś sposób uświadomiło mi, że nie znajduję się w swojej sypialni. Ani tej w Hogwarcie, ani tym bardziej tej, którą posiadałem w domu. Dlatego też zaraz w mojej głowie zrodziło się pytanie: gdzie ja do jasnej cholery jestem?
Niestety, było ciemno i ledwo co widziałem własne dłonie, a co dopiero wymiociny, jakie jeszcze nie tak dawno tkwiły sobie w miarę spokojnie w moim żołądku. W ustach pozostał mi niesmak, mimo wszystko w tej chwili nie to było moim największym problemem. Musiałem dowiedzieć się, gdzie w tej chwili się znajduję.
Coś za mną poruszyło się wolno, a po moich plecach przeszedł śliski dreszcz przerażenia. Nie wiedziałem, co to jest i bardzo bałem się sprawdzić. Nie wiem czemu, ale moim pierwszym skojarzeniem był Bazyliszek, który tylko czekał aż zatopię spojrzenie w jego tęczówkach. Jednak kiedy do moich uszu dotarło ciche końskie rżenie, odwróciłem się gwałtownie, starając się doszukać w ciemności konturu zwierzęcia.
Nie chciało mi się wierzyć, że wystraszyłem się zwykłego konia! To było tak śmieszne, że aż głupie.
- Wystraszyłeś mnie, przyjacielu – mruknąłem cicho w kierunku konia, wyciągając też ku niemu dłoń. Widziałem jego delikatny zarys. Wierzchowiec leżał praktycznie tuż obok mnie, że aż dziwne było, że w ogóle wcześniej go nie dojrzałem.
Wtedy też przypomniałem sobie, w jakim dokładnie znajduję się miejscu i w boksie jakiego konia wypadło mi spać. Dlatego też sapnąłem zaraz zaskoczony, spoglądając z niedowierzaniem na spokojnego ogiera, który najwidoczniej nie miał nic przeciwko, że znajdowałem się w jego „czterech ściankach”. Zupełnie jakby moja chwilowa słabość, przez którą w jakiś sposób zmuszony byłem urządzić tu sobie drzemkę sprawiła, że Pozitano zaczął mnie troszkę bardziej tolerować.
- Nie będę nadużywać twojej gościnności – szepnąłem, wstając chwiejnie. Przy tym ruchu zaczęło kręcić mi się w głowie, dlatego też praktycznie od razu starałem się znaleźć w czymś jakiegokolwiek podparcia. Na szczęście zaraz szczęśliwym trafem odnalazłem ściankę boksu i podpierając się o nią, powolnymi, małymi kroczkami wyszedłem z boksu Graniana. Zaraz też odepchnąłem się od niej i ruszyłem chwiejnym krokiem ku wyjściu ze stajni. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości paliło się tu malutkie światełko, jednak było one przy samym wyjściu i było tak nieznaczne, że wcale nie dosięgało odległego boksu, znajdującego się daleko, praktycznie na samym końcu.
Mój krok może był i powolny, jednak ciągłe rotacje w mojej głowie nie pozwalały mi na szybszy chód. Żałowałem też trochę, że nie miałem przy sobie żadnego eliksiru przeciwbólowego ani też tego, którego Severus uwarzył specjalnie dla mnie. Wtedy z pewnością nie miałbym takiego problemu. Niestety, nie dość że byłem zmuszony stać się pojemnikiem na jakiś głupi miecz, to jeszcze musiałem znosić wszystkie efekty uboczne. Jakby Czarnemu Lordowi i mojemu ojcu nie wystarczyło, że mogli mnie posiąść w każdej wolnej chwili, kiedy znajdowałem się w rezydencji.

~ * ~

Miałem małą nadzieję, że Severus nie miał dzisiaj ani dyżuru, ani też żadnego spotkania w szkole czy w Malfoy Manor i będzie obecny w swojej sypialni. W tej chwili potrzebowałem go jak mało kiedy. Byłem pewny, że będzie miał dla mnie eliksir, które jak się okazało zdążyłem już wszystkie zażyć do tej pory.
Drżącą dłoń zacisnąłem w pięść i zapukałem niezbyt głośno. Mimo wszystko było to wystarczające, gdyż już po kilku sekundach w drzwiach pojawił się rozdrażniony brunet.
- Ile razy mam wam powtarzać, że nie ma u mnie Draco i nie wiem, gdzie teraz się włó… – zamilkł, przyglądając mi się badawczo. – Postanowiłeś przeprowadzić z kimś walkę w błocie?! – Przesunął się w drzwiach, robiąc mi miejsce, z czego z chęcią skorzystałem. Praktycznie od razu skierowałem swoje kroki w kierunku osobistej łazienki mężczyzny. Severus jak cień podążył za mną, obserwując jak po drodze zrzucam z siebie kolejno ubrania i zbierając je po mnie. W łazience, będąc już całkowicie nagi, podszedłem do kabiny prysznicowej, otwierając szklane drzwiczki i wchodząc do środka. Praktycznie od razu odkręciłem gorącą wodę, z ulgą przyjmując na siebie jej strumień. Ach, tego mi było trzeba...
- Jeśli powiesz mi, że przyszedłeś tu tylko po to, gdyż nie ma u ciebie ciepłej wody albo po prostu jakimś cudem lubisz moje komnaty, to cię wyśmieję. – Severus krzątał się chwilę po łazience, najwidoczniej szukając dla mnie jakiegoś ręcznika. Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że widziałem delikatny błysk gdzieś z jego strony, chociaż mogło mi się to wydawać. – Wyczyściłem twoje brudne ubrania – oznajmił, stojąc tuż obok kabiny, w jakiej się znajdowałem. Widocznie położył je na znajdującym się blisko krzesełku, wraz z ręcznikiem. – Nie stój za długo pod ciepłą wodą, bo znowu możesz zasłabnąć. Zaparzę ci herbatę. Po niej nie będziesz odczuwał więcej mdłości i zawrotów głowy.
- Dzięki – powiedziałem cicho, nabierając trochę szamponu w dłonie i wcierając go we włosy. Mężczyzna zaraz wyszedł, a ja oddałem się szybkiemu prysznicowi.

~ * ~

Severus czekał na mnie w części gościnnej z dwoma parującymi kubkami oraz drewnianym stojaczkiem na małe porcyjki jakiegoś eliksiru. Mam nadzieję, że właśnie tego, jakiego w tej chwili naprawdę potrzebowałem.
- Dowiedziałem się o twojej kłótni z Igiem, jak i o całym incydencie z panem Potterem. Zresztą widzę, że z niego dość ogarnięty malarz z manią na punkcie odcieniu fioletu. – Posłałem mężczyźnie groźne spojrzenie, co nie zrobiło na nim zbyt wielkiego wrażenia. Zresztą jakoś się mu nie dziwiłem. Przez te kilka lat każdy przyzwyczaiłby się do takich spojrzeń. – Domyślam się jednak, że twoja walka nie miała miejsca na jakimś grząskim, błotnistym terenie i wychodząc poza mury szkoły chciałeś się wyciszyć, jak i odświeżyć. – Rzucił mi powłóczyste spojrzenie, mówiące o tym, że domyśla się wszystkiego.
- Nie chcę o tym gadać – odparłem tylko, siadając przed palącym się kominkiem na fotelu tuż obok Seva. Wziąłem zaraz od niego kubek, grzejąc dłonie od ciepłego naczynia.
- Ja wcale nie oczekiwałem od ciebie tego, że zaraz zdradzisz mi cały swój wczorajszy dzień z najdrobniejszymi szczegółami. – Profesor upił małego łyczka ze swojego kubka kawy z odrobiną – dosłownie trzy malutkie łyżeczki – mleka. – Chociaż byłbym rad, gdybyś dosłownie kilka godzin wcześniej podzielił się ze mną informacją, że twoje eliksiry się skończyły… – Spojrzałem na niego spłoszony, przez chwilę zastanawiając się jak mężczyzna domyślił się tego. ­– Nie patrz tak na mnie. Domyśliłem się, kiedy tylko zobaczyłem cię przed moimi drzwiami. Mimo wszystko po coś mam ten durny tytuł Mistrza. – Skrzywił się lekko, mówiąc to. Najwidoczniej w dalszym ciągu nie podobało mu się to, czym musiał się zajmować, chociaż był w tym najlepszy.
- Tamte nie były wystarczająco mocne – odparłem wymijająco. Nie to, że nie ufałem mężczyźnie (bo ufałem mu jak mało komu), jednak nie chciałem, aby niepotrzebnie się o mnie martwił. Wystarczająco już robiłem mu problemów i bez tego.
- Zdążyłem to już zauważyć– mruknął cicho, podsuwając mi stojaczek. Praktycznie od razu sięgnąłem po jedną fiolkę i wypiłem jej zawartość duszkiem. – Moim zdaniem, albo się od tego uzależniłeś, w co wątpię, albo mój eliksir stał się dla ciebie za słaby. Dlatego też w czasie, gdy korzystałeś z mojej łazienki, odrobinkę wzmocniłem jego właściwości. Staraj się zażywać je dwa razy dziennie, z samego rana, gdy tylko wstaniesz i tuż przed porą na kolację. Starczą ci na dwa dni, dopóki nie skończę robić nowego.
- Dziękuję ci z całego serca, Severusie – zwróciłem się do chrzestnego z wdzięcznością. – Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.
- Wystarczy, że się domyślam – odparł zbywająco profesor. – Kładź się już spać, skoro zażyłeś już swoją porcję. Moje łóżko stoi otworem. I tak już nie będę dzisiaj spał. Uwarzę ci odpowiednią dawkę eliksiru.
- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję.

~ * ~

Jak się później dowiedziałem, obudziłem się grubo po południu, parę minut przed rozpoczęciem się obiadu. Mimo iż nie jadłem od przedwczorajszej kolacji, nie byłem aż tak bardzo głodny. Najchętniej tylko bym się ubrał i skierował do pokoju, by tam przygotować się do treningu, niestety jednak wiedziałem, że Severus zrobi mi jazdę, jeśli nie pojawię się na posiłku. Dlatego wstałem z posłania i ubrałem rzeczy, jakie przyniósł mi mój wuj (chyba ostatnio objawił się u niego lepszy smak co do ubioru) i musiałem przyznać, że podobało mi się jego zestawienie. Co prawda, dalej jeszcze mu dużo brakowało do tak wspaniałego stylu jak mój, ale mimo wszystko byłem mu wdzięczny, że nie byłem zmuszony paradować we wczorajszych rzeczach ani też biec na złamanie karku do swojej sypialni i szukać czegoś odpowiedniego dla siebie. Sev pamiętał nawet o mojej różdżce! …i o papierosach, stwierdziłem w duchu, spoglądając zaskoczony na leżącą obok ubrań paczkę fajek. No cóż… Najwidoczniej nie był aż tak bardzo zły, skoro nawet nie starał się mnie obudzić.
Po założeniu szaty szkolnej i szybkim przeczesaniu włosów – z niewiadomej przyczyny postanowiłem zaczesać je do tyłu, tak jak to robiłem kiedyś, gdy matka stwierdziła, że powinienem naśladować styl ojca – opuściłem komnaty wuja i udałem się do Wielkiej Sali. Posiłek trwał już w najlepsze, dlatego nie byłem zdziwiony pustkami na korytarzu. Nim jednak wszedłem do pomieszczenia, odetchnąłem ciężko, starając się wyglądać jak najbardziej wyniośle i jednocześnie nie pokazywać żadnej najmniejszej emocji. Zachowywać się jak na Malfoya przystało.
Moje wejście nie było może jakieś zjawiskowe i niesamowite, ale jednak to i tak sprawiło, że kilkanaście par oczu zwróciło się w moim kierunku. Ja z kolei, wyprostowany, z głową uniesioną do góry szedłem przed siebie, w kierunku mojego stołu. Nie usiadłem jednak na moim stałym miejscu, chociaż moi przyjaciele już przygotowali się i zrobili mi wystarczająco dużo miejsca.
- Dziś o szesnastej będą miały miejsce eliminacje do drużyny. Radziłbym się nie spóźnić – rzuciłem tylko w ich kierunku i bez zbędnego ociągania zjawiłem się przy dwóch siódmoklasistach, obok których usiadłem zaraz, kiwając im lekko głową i bez ociągania zabierając się za nałożenie sobie na talerz odrobiny jedzenia.
- Wszyscy zrobili zamieszanie wokół twojego zniknięcia, Draco – zwrócił się do mnie chłopak, a ja tylko mruknąłem w odpowiedzi, wkładając sobie widelec do ust. Hmmm… Ta potrawka z indyka była nawet niczego sobie. – Tym bardziej jak Ig był u nas i pytał o ciebie. Dziewczyny i twoi najbliżsi kumple wręcz zaczęli świrować. Nawet Crabbe i Goyle, których przecież zwolniłeś z funkcji „ochroniarzy” jako pierwsi rzucili się z propozycją pomocy szukania ciebie.
- To mnie tak samo interesuje jak wczorajszy obiad – mruknąłem, biorąc jeszcze jeden kęs i sięgając po puchar. Nim jednak upiłem chociażby jednego łyczka, spojrzałem na moich rozmówców i dopiero wtedy mnie olśniło…! Przecież to ci dwaj z imprezy! Jak mogłem być tak głupi, żeby nie zwrócić na to wcześniej uwagi. – W sumie to dużo wiecie na mój temat – zagadałem do nich, a ci uśmiechnęli się dyskretnie, niczym zadowolone tygrysy, które mają w planach niedługo zabrać się za swój ulubiony posiłek.
- W sumie to zawsze jesteś tematem jakichś rozmów, a i twoje zaginięcie zrobiło sporo zamieszania i domysłów, co się mogło z tobą stać – odparł drugi, spoglądając na mnie z jawnym zainteresowaniem. – Paul Anderson. A to mój najlepszy przyjaciel: Ian Collins.
- Nawet nie wiesz, jaką frajdę nam uczyniłeś, kiedy pozwoliłeś nam na kilka ruchów przy muzyce – dodał Ian, ściszając głos na wypadek, gdyby ktoś chciał słuchać naszej rozmowy. – Mamy również nadzieję, że uda nam się powtórzyć tę sytuację. – Puścił mi oczko.
Ja z kolei uniosłem delikatnie kąciki warg, w końcu dopijając resztkę soku i wstając od stolika.
- Was też oczekuję na treningu. Nie myślcie, że nie wiem o waszych zdolnościach – oznajmiłem, rzucając jeszcze krótkie spojrzenie ku stołowi nauczycielskiemu i dosyć szybkim krokiem wychodząc z sali.
Słyszałem jeszcze jak ktoś za mną opuszczał pomieszczenie. Dodatkowo miałem przedziwne wrażenie, że idzie za mną Ig i jakoś nie zdziwiłem się, kiedy rzeczywiście usłyszałem jego głos.
- Draco, wybacz. Naprawdę nie sądziłem, że mój ruch doprowadzi do tak niezachwycającej informacji i dodatkowo…
- Ignissie – przerwałem jego wywód. W tym czasie też przystanąłem i spojrzałem na niego bez wyrazu. – W tej chwili nie mam ochoty na rozmowy z tobą czy kimkolwiek, kto nosi tą plakietkę na piersi. – Wskazałem na znajdujący się na mundurku herb jego domu. – Dodatkowo chcę teraz skupić się na mojej drużynie oraz czekających mnie niedługo dyżurach, na których muszę robić wszystko, by nie spotkać się z twoim najlepsiejszym przyjacielem. A teraz żegnam. Czas mnie goni – dodałem, ponawiając moją wędrówkę do lochów.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że zraniłem mojego brata i świadomość tego strasznie mnie bolała. To była pierwsza taka sytuacja i kompletnie się w niej nie odnajdywałem.
Zapewne, gdybyśmy byli w domu, praktycznie po godzinie bym do niego wrócił i zachowywał się jakby nigdy nic, tym samym pokazując mu, że już mu wybaczam. Teraz jednak w jakiś sposób znajdowaliśmy się w całkowicie innej sytuacji. Byliśmy w szkole, pod naporem wzroku setek par oczu, praktycznie na każdym kroku obnażani podczas najmniejszej rozmowy. I chociaż z głębi serca pragnąłem wybaczyć mu (co w sumie już zrobiłem), tak w tej sytuacji tego zrobić nie mogłem.

2 komentarze:

  1. Hej,
    przykre Ignis nieświadomie, jak i chodzi o coś zupełnie innego, no ciekawe to ci sami, których widział Potter...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka, hejka,
    wspaniale, no ciekawe to ci sami, których widział Potter...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń