~*~*~*~
„– Czekałem na ciebie, Harry.”
Co to niby miało być…?
Od kiedy się obudziłem, próbuję sobie przypomnieć coś więcej z
mojego snu. Pamiętam, że gdzieś biegłem. A później ktoś powiedział do mnie te
słowa. Ale kto…? Czemu na mnie czekał? Gdzie na mnie czekał? Pamiętam jeszcze tylko,
że wiedziałem, gdzie biec i bardzo chciałem się tam znaleźć. To było coś
ważnego... Tylko czemu teraz nie mogę sobie tego przypomnieć!?
– Zdecydowaliście już, na jakie zajęcia dodatkowe chcecie
chodzić? – zagadała Herm, jak tylko usiadła przy stole.
– Ja mam quidditch, nic więcej nie zamierzam robić.
– To było do przewidzenia, Ron… A ty, Harry? Zapiszesz się na
jakieś inne zajęcia?
– Chcę dołączyć do klubu pojedynków – rzuciłem niedbale, wciąż
rozmyślając o tamtym śnie.
– Och, to trochę nieoczekiwane… Choć z drugiej strony, mogłam
się domyślić. W końcu OPCM to twój ulubiony przedmiot.
– Taa… to też. Ale nie dlatego postanowiłem do niego dołączyć.
– Chcesz odbić sobie brak możliwości uczestniczenia w starym
klubie pojedynków? – Spojrzałem zdziwiony na Rona. Stary klub…? Ach! Ten
Lockharta.
– Całkiem zapomniałem, że on w ogóle istniał.
– Więc był już kiedyś taki klub? – Ig wyglądał na szczerze
zainteresowanego.
– Na naszym drugim roku. Fret… emm, kuzyn ci nie mówił?
Walczyliśmy wtedy przeciwko sobie. Wyczarował węża, który próbował atakować
uczniów. – Herm pospieszyła z wyjaśnieniami.
– Idiota, wyczarować coś, nad czym nie ma się kontroli –
prychnął Ron. Tu akurat się z nim zgadzam.
– W każdym razie, zatrzymałem go.
– Jak mogłeś go zatrzymać, skoro już wypuścił tego gada?
– Nie mówię o Malfoyu tylko o wężu. Kazałem mu się zatrzymać, nieświadomie
używając przy tym wężomowy.
– Czekaj, czekaj – sapnął cicho patrząc na mnie ze
zdziwieniem. – Jesteś wężoustny? Jak "najstraszniejszy mroczny–ojciec–bractwa–śmierci"
spółka z o.o. z siedzibą w Czeluściach Tartaru 1, znany jako pan V? Tego się
nie spodziewałem – dodał, starając się zachować poważny wyraz twarzy. Chociaż
błyszczące oczy i drgający kącik ust zdradzał jego prawdziwe emocje. – Ale,
ale...! Jak to jest, Harry? Normalnie w ich języku powiedziałeś do tego węża:
"Uspokój się, koleś!" – w tym momencie próbował naśladować mój głos –
a ten na to: "jasna sprawa", po czym zwinął się w rulonik, czy jak to
było?
Razem z Herm i Ginny parsknęliśmy śmiechem. Z zadowoleniem
zauważyłem też, że Ron z trudem powstrzymywał cisnący mu się na usta uśmiech.
– Nie do końca to tak wyglądało. Powiedziałem raczej coś w
stylu „Zostaw ich!”, nie pamiętam dokładnie. Na początku nie chciał mnie
posłuchać, ale w końcu odwrócił się w moją stronę, a wtedy Snape go usunął. Po
tej akcji wszyscy patrzyli na mnie z przerażeniem, a ja nie miałem bladego
pojęcia, o co im chodziło.
– Czyli, że nie byłeś w ogóle świadomy tego, że gadałeś w
wężomowie?
– Dokładnie.
– Super, to prawie tak jak ja, kiedy jakiś rok temu zjarałem
się z przyjaciółmi i gadałem do nich po francusku, choć byłem pewien, że to był
angielski. Chociaż ich reakcją nie był przerażony wzrok, a parsknięcie śmiechem
i stwierdzenie, że więcej nie palę z nimi jointów. – Zaśmiał się cicho.
– Bierzesz narkotyki?! – Herm spojrzała na niego z
niedowierzaniem. – Myślałam, że jesteś bardziej odpowiedzialny…
– Oczywiście, że nie, Hermi. To była moja jednorazowa,
jednonocna przygoda z jointem. – Ig uśmiechnął się delikatnie do Hermiony,
robiąc przy tym potulną minkę. – Ale mimo wszystko już nie patrzą się na ciebie
w stylu: "O boże, to on gada z wężami. Trzeba wiać, bo jeszcze zje mi
kota"? – Wrócił do przerwanego wątku, a ja przytaknąłem. – Więc jest
wszystko cacy. A tak w ogóle to Draco jest głupi, że rzuca zaklęcia, którego
nie miał okazji nigdy przećwiczyć. Przy najbliższej okazji wygarnę mu, co o tym
wszystkim myślę. Albo nie, bo jeszcze owinie mnie jakimś wężykiem. – Przyłożył
dłoń do ust, byleby tylko nie parsknąć śmiechem.
– Co cię tak bawi? – spytałem zdziwiony. Nie rozumiem. Co jest
takiego zabawnego w byciu schwytanym przez węża?
– Mnie? Każdy dzień z wami. – Wystawił mi język. Pokręciłem
rozbawiony głową.
– Okej… A wracając do naszej
wcześniejszej rozmowy… – zaczął z
naciskiem Ron, odwracając głowę w moją stronę. – Czemu chcesz dołączyć do klubu
pojedynków, Harry?
– Chcę robić, co tylko mogę, by jak najlepiej przygotować się
do walki z Voldemortem.
Przyjaciele spojrzeli na mnie po trochu zaskoczeni, po trochu
niepewni. W końcu Herm zabrała głos, oczywiście – jak to ona – od razu
trafiając w sedno.
– …Profesor Dumbledore coś ci wczoraj powiedział?
– Można powiedzieć, że jeszcze mocniej podkreślił to, co zarówno
wy, jak i Amber próbowaliście mi wbić do głowy.
– Co masz na myśli? – Ron zerknął na mnie, znów odwracając na
chwilę głowę od stołu Ślizgonów. Na każdym posiłku robił to samo – gapił się na
któregoś z mieszkańców lochów i to wcale nie na Malfoya. Ani nikogo z jego
świty. Wręcz przeciwnie, patrzył na kogoś przy końcu stołu. Nie byłem tylko w
stanie stwierdzić na kogo dokładnie.
– Na kogo tak ciągle patrzysz? – zadałem w końcu nurtujące
mnie pytanie, ignorując chwilowo jego własne.
– Hę…?
– Od początku roku na każdym posiłku wpatrujesz się w stół
Slitherinu. Ktoś z nich ci podpadł?
– Nie! No co ty! Znaczy… nie to, że to niemożliwe. W końcu to
Ślizgoni. Po prostu to nic takiego. Naprawdę. Po prostu się patrzę, okej? –
Spojrzeliśmy z Hermioną na siebie nawzajem. On zdecydowanie coś ukrywał.
– Gdyby to było „nic takiego”, to nie patrzyłbyś tam takim
rozmarzonym wzrokiem – zauważyła z cwanym uśmieszkiem Hermiona.
– Ron, nas nie oszukasz – zapewniła Ginny.
– Podoba ci się któraś ze Ślizgonek? – zagaił Ig, a twarz Rona
momentalnie zrobiła się czerwona. – A–ha! Trafiłem! – zawołał wesoło. – Która
to? Jak się nazywa?? – spytał podekscytowany. Jakim cudem Ron może go nie
lubić? Przecież Ig jest świetny!
– Nie powiem. A już na pewno nie tobie! – prychnął Ron, po
czym wbił wzrok w owsiankę przed sobą.
– Znowu to samo… Ron, przecież Ig stara się jak może. Nie
mógłbyś być dla niego milszy? – W ciągu tego tygodnia Hermiona polubiła Ignissa
i teraz razem ze mną próbuje przekonać do niego Rona. Ten jednak wciąż upiera
się przy swoim. To naprawdę irytujące.
Ostatecznie śniadanie dokończyliśmy we względnej ciszy jedynie
od czasu do czasu wymieniając parę zdań.
A jeśli chodzi o powód, dla którego postanowiłem przyłączyć
się do klubu pojedynków, nawet mimo tego że jego opiekunem jest SNAPE…
Po opuszczeniu gabinetu dyrektora sporo myślałem. W kółko
rozważałem jego słowa o drugim punkcie widzenia i doszedłem do wniosku, że ma
całkowitą rację. Już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że bez ogromnej
ilości szczęścia i wsparcia przyjaciół dawno byłbym już martwy. Mam tendencję
do pakowania się w sam środek kłopotów, mimo że nie mam wystarczającej siły, by
samemu stawić im czoła. Dlatego tym razem podjąłem decyzję, by wyprzedzić
wypadki. Nim dojdzie do kolejnego starcia z Voldemortem, chcę rozwinąć swoje
umiejętności magiczne tak bardzo jak tylko będę w stanie. Ale sama magia to nie
wszystko. Vernon dogłębnie mi to uświadomił. Dlatego będę też trenował ciało. Co
prawda już od jakiegoś czasu biegam, ale to za mało. Muszę sobie wyrobić
mięśnie. Nawet jeśli nie przydadzą mi się do pokonania Voldemorta, to
przynajmniej nie będę już nikomu służył za worek treningowy.
~*~
Pochyliłem się do przodu, oddychając z trudem. Moje mięśnie są
jeszcze słabsze, niż przypuszczałem. Co z tego że jakimś cudem dobiłem do
dziesięciu powtórzeń ćwiczenia, skoro teraz mam wrażenie, jakbym umierał…!?
Od czasu mojej wizyty w gabinecie dyrektora minęło pięć dni. Przez
cały ten czas przychodziłem dzień w dzień do Pokoju Życzeń, by trenować lub męczyć
się nad animagią. Zastanawiam się trochę, jak długo tak wytrzymam. Póki co nie
jest jeszcze tak źle, ale niedługo – zgodnie z zeszłoroczną zapowiedzią
Dumbledore’a – oprócz nauczycieli również prefekci będą musieli pełnić nocne
warty. Ponadto od przyszłego tygodnia zaczynają się zajęcia klubu pojedynków i
treningi quidditcha. Może się zrobić trochę ciężko. Choć i tak nie zamierzam z
niczego rezygnować.
Przeciągnąłem się i przetarłem zmęczone oczy. Sprawdziłem godzinę
w telefonie. Było kilkanaście minut po północy. Z trudem wstałem z miękkiej
ławeczki, po czym ruszyłem do wyjścia, chowając po drodze komórkę do kieszeni.
Dwa dni temu Herm w końcu rzuciła specjalne zaklęcia wspomagające na nasze
telefony i swojego laptopa. Postanowiłem od razu sprawdzić ich skuteczność,
dzwoniąc do Amber. Rozmawialiśmy prawie czterdzieści minut o wszystkim i
niczym. Oczywiście to było po tym, jak już dostałem ochrzan za nieodpowiadanie
na jej smsy. Mimo to cieszyło mnie, że odzyskaliśmy możliwość kontaktowania
się. Kiedy skończyliśmy, miałem naprawdę doby humor, choć trochę żałowałem, że
ominęła mnie kolacja.
Na wspomnienie o jedzeniu zaburczało mi w brzuchu. A może tak
mała wycieczka do kuchni…?
Zastanawiając się, o co mógłbym poprosić skrzaty, odruchowo skręciłem
na rogu, wchodząc w korytarz prowadzący do schodów. Nie zdołałem jednak zrobić
choćby trzech kroków, gdy po korytarzu echem odbiło się moje nazwisko. Stanąłem
jak wryty, wpatrując się w równie zaskoczoną profesor McGonagall. Dopiero wtedy
przypomniałem sobie coś niezwykle istotnego. Przekląłem w duchu.
Nie miałem na sobie peleryny niewidki.
~*~
Kilka minut później po raz drugi w ciągu tygodnia wylądowałem
u dyrektora na dywaniku. Przez całą drogę do gabinetu łudziłem się, że może
Dumbledore już śpi i McGonagall odprawi mnie do dormitorium jedynie ze
szlabanem, jednak kiedy znaleźliśmy się na miejscu, zrozumiałem, że nie mam co
na to liczyć. Dumbledore wciąż siedział za biurkiem, wypełniając jakieś
papiery, które odłożył na bok, gdy tylko nas ujrzał.
– Przepraszam, Albusie, że przeszkadzam ci w pracy, ale
stwierdziłam, że powinieneś zająć się tą sprawą osobiście.
– Co się stało? – spytał, przypatrując mi się uważnie. Na
szczęście tym razem wyglądał jak zwykle – dobroduszny staruszek. Choć może
wyglądał na bardziej zmęczonego niż zazwyczaj, ale nie dziwiłem się, było w
końcu całkiem późno. Ulżyło mi jednak, że nie był zły.
– Przyłapałam przed chwilą pana Pottera na nocnym spacerze.
Kiedy spytałam go o powód, stwierdził, że się zagapił i nie wiedział, że jest
już tak późno – oznajmiła, patrząc na mnie sceptycznie. – Jakoś nie chciało mi
się w to wierzyć. Nie miałam jednak czasu na wypytywanie, w dodatku
stwierdziłam, że tobie chłopak pewnie prędzej powie prawdę.
– Dziękuję, Minerwo, możesz już wracać na partol. Zostało ci –
spojrzał na zegar wiszący na ścianie – jakieś pół godziny warty. Później zmieni
cię Erydan. – Kobieta skinęła głowa i pożegnawszy się, opuściła pomieszczenie,
a ja zostałem sam na sam z dyrektorem.
Byłem zły. Głównie na siebie, za zrobienie takiej głupoty,
jaką było zostawienie peleryny w dormitorium, ale także na McGonagall. No bo,
czemu musiała mnie tu zabrać? Nie mogła mnie odprowadzić do pokoju zamiast
ciągnąć tutaj?
– Usiądź, Harry – polecił Dumbledore, wskazując mi krzesło
stojące naprzeciw biurka. – Cytrynowego dropsa? – Pokręciłem energicznie głową.
Chciałem opuścić to pomieszczenie najszybciej jak się da. – Powiedz mi w takim
razie, co skłoniło cię do opuszczenia dormitorium po ciszy nocnej? – Co prawda
głos wciąż miał przyjazny, jednak z oczu profesora zniknęły wesołe ogniki.
Patrzył teraz na mnie poważnie, oczekując odpowiedzi.
– To do czego sam mnie pan zachęcał.
– Słucham? Kiedy zachęcałem cię do nieprzestrzegania ciszy
nocnej?
– Nie o to mi chodziło. Miałem na myśli zadbanie o swoje
bezpieczeństwo.
– Twoim zdaniem, włócząc się nocą po korytarzach, zapewniasz
sobie bezpieczeństwo?
– Nie włóczyłem się! Wracałem z ćwiczeń.
– Ćwiczeń?
– Uznałem, że powinienem być bardziej wysportowany.
– Chyba rozumiem, o co ci chodzi. I to naprawdę dobry pomysł,
Harry, jednak musisz jednocześnie przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa.
Dopiero kiedy połączysz trening z ostrożnością, będziemy mogli być o ciebie
spokojni…
– Nie zamierzam dać się zamknąć pod kloszem!
– Nic takiego nie planowałem. – Popatrzył na mnie zmęczonym
wzrokiem. – Ale nie widzę zbytniego sensu w porzucaniu jednego zabezpieczenia
dla drugiego. Jeśli jest taka możliwość, powinieneś korzystać z tak wielu
opcji, jak tylko się da. Ale nie będę już ci dziś prawił kazań. I tak zrobisz
po swojemu, Harry, znam cię już wystarczająco długo, by być tego pewnym. Musisz
się jednak liczyć z konsekwencjami swoich decyzji. Dlatego jutro zgłosisz się
do pana Filcha.
Wspaniale, nie ma to jak pierwsza sobota roku szkolnego
spędzona na szorowaniu posadzki.
~*~
Kichnąłem. Przed chwilą skończyłem szlaban i teraz szedłem na
błonia, by odetchnąć świeżym powietrzem. Szorowania posadzki na szczęście nie
było, ale Filch kazał mi posprzątać jakiś zapyziały składzik i nie dość, że
przez wszechobecne kartony i rupiecie ledwo udało mi się tam wejść, to jeszcze
wyszedłem stamtąd szary. Moje ulubione granatowe dżinsy i czarna bluzka, o
którą Amber walczyła jak lwica, bylebym tylko ją kupił, były całe w kurzu.
Swoją drogą, wciąż nie rozumiem, dlaczego tak się jej ta bluzka podobała.
Według mnie, była raczej dziwna. Po co produkować koszulki, które trzeba zakładać
na inne, bo mają dziury? Dla mnie było to całkiem bez sensu, ale wiedziałem, że
w sprawach wyglądu mogę zaufać przyjaciółce.
Wyszedłem z zamku, od razu zasłaniając oczy przed rażącym
blaskiem. Przez bezchmurne niebo słońce wciąż mocno dawało o sobie znać, mimo że
było już późne popołudnie. Tak, zmarnowałem cały dzień na przeglądaniu i
porządkowaniu rupieci, zamiast spędzić ten czas z przyjaciółmi. Coraz lepiej
dogadywałem się z Ignissem. Ku niezadowoleniu Rona.
Ruszyłem wolno w stronę jeziora, rozkoszując się letnią
pogodą. Do obiadu było jeszcze trochę czasu, który postanowiłem spędzić na
lenieniu się. Nie miałem ochoty siedzieć w zamku, przyjaciół nigdzie nie
dostrzegałem, a po tylu godzinach spędzonych w zamknięciu spędzenie choćby
dziesięciu minut na dworze wydawało mi się najlepszym, co mogło mnie spotkać.
Odetchnąłem głęboko, wdychając zapach lata. Rozglądałem się za jakimś pustym
miejscem. Nie miałem zamiaru siadać w pobliżu grupek uczniów, zwłaszcza gdy słyszałem
chichoty i niedyskretne rozmowy dziewczyn, w których co jakiś czas padało moje
imię. Uch, naprawdę nienawidzę, gdy o mnie mówią.
Znalazłszy w końcu odpowiednie miejsce, rozłożyłem się na
trawie. Było to przy tym samym drzewie, pod którym leżałem ze złamanym żebrem
pod koniec zeszłego roku. Rozłożyłem się w pełnym słońcu, rozkoszując ciepłem i
delikatnym wietrzykiem. To była miła odmiana po tamtym zatęchłym składziku.
Zapatrzyłem się w jezioro. Było tak ciepło, że miałem ochotę
zanurzyć się w chłodnej wodzie… Nagle przypomniałem sobie drugie zadanie
Turnieju Trójmagicznego i w jednej chwili zmieniłem zdanie. Za nic nie chciałbym
przeżyć tego po raz drugi.
Zacząłem rozglądać się po okolicy, by odgonić od siebie
nieprzyjemne wspomnienia. W pewnym momencie moim oczom ukazała się scena, jakiej
nigdy nie spodziewałem się ujrzeć. Musiałem przyznać, że Malfoy jeżdżący na
koniu, był naprawdę fascynującym widokiem. Wyglądał jak książę. Taki piękny,
dostojny. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, choć wydawało mi się to trochę
absurdalne. W końcu cóż to takiego, po prostu ktoś jeździ na koniu… Ale Malfoy
wyglądał przy tym tak niesamowicie, wręcz nierealnie. Ja pewnie nie potrafiłbym
nawet wsiąść na to zwierzę, a on zdawał się kierować swoim wierzchowcem z niebywałą
łatwością, jakby robił to od zawsze. I zachowywał przy tym pełną grację. U
Dursleyów oglądałem kiedyś program o dżokejach. Pokazane było, na czym polega
jazda, jak trzeba się obchodzić ze zwierzęciem, jak się zachowywać. I chociaż
wszyscy jeźdźcy pokazani w tamtym programie byli zawodowcami, mieli z pewnością
świetnie wyszlifowane umiejętności, to żaden z nich nie przyciągnął mojego
wzroku, tak jak w tej chwili robił to ten Ślizgon. Ba! wtedy uważałem, że
ludzie jeżdżący na koniach wyglądają śmiesznie. To co teraz obserwowałem, z
pewnością nie wyglądało głupio.
Z żalem obserwowałem, jak Malfoy zawraca, najwidoczniej
planując skończyć przejażdżkę. Naprawdę było mi szkoda. Mógłbym patrzyć na
niego godzinami…
Wstrzymałem oddech, zdając sobie sprawę z własnych myśli. Co
ja, na Merlina, wygaduję?! Przecież to Malfoy! Dobra, może ostatnio zacząłem
uważać go za człowieka, nawet dość wrażliwego człowieka, ale to przecież nie
powód, by tak się nim zachwycać! To w dalszym ciągu mój wróg… z którym całkiem
miło się gada.
Pokręciłem energicznie głową, starając się odgonić natrętne
myśli.
Chyba nie powinienem jednak tak długo siedzieć na słońcu. Za
mocno mi przygrzało…
Podniosłem się z zamiarem odejścia. Jednak zanim zrobiłem
choćby jeden krok, rzuciłem jeszcze szybkie spojrzenie w stronę nowopostawionej
stajni. Ku mojemu zaskoczeniu, zamiast Malfoya dostrzegłem stojącą przy niej rudowłosą
dziewczynę rozmawiającą z naszym nowym nauczycielem OPCM. Jeszcze większy szok
wywołało u mnie odkrycie, że ta dziewczyna to Ginny. Nie miałem pojęcia, że
zapisała się na jeździectwo. Nic o tym nie wspominała. W końcu odwróciłem się i
ruszyłem z powrotem do zamku, postanawiając zapytać ją o to przy najbliższej
okazji. Ale najpierw musiałem coś zjeść.
~*~
– Harry! Zaczekaj! – wołała za mną szatynka, ja jednak twardo
szedłem przed siebie. Nie chciałem teraz z nikim rozmawiać.
– Zostaw mnie, Hermiono! – warknąłem.
– Co się stało?
– Nic!
– Uważaj, bo ci uwierzę! Widzę przecież, że coś jest nie tak.
Jesteś zły? O co?
– O co? – Odwróciłem się gwałtownie w jej stronę. – O to, że wszyscy
traktują mnie jak broń na Voldemorta! Choć tak było od zawsze, powinienem się
już dawno przyzwyczaić... Za to dziś dodatkowo zostałem mordercą!
– Słucham…?
– Nie słyszałaś, co Newman gadała? „Zostawmy to Potterowi.”
„Nie chcę być morderczynią”.
– Jestem pewna, że nie to miała na myśli! – zapewniła, patrząc
na mnie z przestrachem.
– Nie, Hermiono. Dokładnie to miała na myśli. I miała rację.
Może jeszcze nie teraz, ale kiedyś będę musiał zabić. Stanę się mordercą. To
nieuniknione. Jeśli tego nie zrobię, to Voldemort zabije mnie. Ale jeśli to
zrobię… Stanę się do niego podobny. Nie chcę tego! Nienawidzę zabijania. I
nawet jeśli straciłem przez Voldemorta tylu bliskich… boję się odebrać mu
życie. Bo co jeśli… Jeśli po tym stanę się taki jak on…? – Spojrzałem bezradnie
na przyjaciółkę. Byłem przerażony. Po słowach Newman jasno jak nigdy przedtem
pojąłem istotę stojącego przede mną zadania. Morderstwo. Odebranie drugiej
osobie życia. W tej chwili nieważne było czy to Voldemort czy ktokolwiek inny. Zacząłem
drżeć. Zrobiło mi się zimno. Odruchowo wtuliłem się w Hermionę, gdy mnie
objęła. Czułem jak szybko bije jej serce. Chyba ją przestraszyłem… Wybacz,
Hermiono, nie powinienem był ci tego mówić.
– Nawet nie waż się tak myśleć! – zawołała cicho. Jej głos
drżał. – Nie jesteś i nigdy nie staniesz się taki jak on. Jesteś na to za
dobry, rozumiesz? To że tak myślisz, jest na to najlepszym dowodem.
– Co nie zmienia faktu, że będę mordercą.
Hermiona pokręciła energicznie głową.
– Nie będziesz mordercą. To jest wojna, Harry. Będziesz
bohaterem. Uratujesz życia setek ludzi.
– Bohaterem, który zabił.
– To jest wojna – powtórzyła smutno, zacieśniając uścisk.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu, próbując się uspokoić. W
końcu odetchnąłem głęboko i odsunąłem się.
– Wybacz… Poniosło mnie.
– Nie przejmuj się, Harry. Dobrze, że mi to powiedziałeś. Nie
wyobrażam sobie, że mógłbyś sam się męczyć z takimi myślami… – Skinąłem głową,
nie patrząc jej w oczy. – Mamy jeszcze trochę czasu do kolacji, więc wróćmy
póki co do dormitorium…
– Chciałbym jeszcze gdzieś pójść. – Spojrzała na mnie z
powątpiewaniem, ale skinęła głową i rozeszliśmy się. Kilka minut później
biegałem po pustym boisku do quiddicha. Tego teraz potrzebowałem – ciszy, zmęczenia
i niemyślenia.
~*~
Szedłem wolno korytarzem, rozglądając się od niechcenia. Minęło
dopiero 15 minut mojej warty (co chwilę patrzyłem na zegarek w komórce), a ja
już miałem serdecznie dosyć. Z Pince nie dało się o niczym porozmawiać. Nie
żeby mi jakoś bardzo na tym zależało, ale wystarczyło, że otworzyłem usta, a
ona już mnie uciszała. Dlatego wkurzony oddzieliłem się od tej starej wiedźmy i
łaziłem bez konkretnego celu po korytarzach. Bibliotekarce zostawiłem wyższe
piętra, a sam postanowiłem patrolować niższe. Zszedłem właśnie na pierwszy
poziom, gdy do moich uszu doszły czyjeś głosy. Odruchowo chwyciłem różdżkę i z
mocno bijącym sercem ruszyłem w kierunku, z którego dobiegał dźwięk.
– Paul! – krzyknął cicho pierwszy głos. – Ktoś nas usłyszy!
– Jak będziesz się tak głośno zachowywał, to na pewno – zauważył
drugi z rozbawieniem.
– Mówię poważnie. Chodźmy do jakiejś klasy…
– Ale marudzisz… – Po tych słowach usłyszałem stłumiony jęk. Kierowany
ciekawością, zbliżyłem się do krawędzi ściany i ostrożnie wyjrzałem zza rogu.
To co zobaczyłem, sprawiło, że moja twarz niemal płonęła.
Dwóch chłopaków w niewątpliwie jednoznaczniej pozycji stało
przy ścianie kilka metrów ode mnie. A właściwie to jeden przyciskał do niej
drugiego, dodatkowo pocierając kolanem jego krocze. Jakby tego było mało, jedną
ręką trzymał nadgarstki zdominowanego chłopaka nad ich głowami. Wolną dłonią
rozpiął jego bluzę i podciągnął koszulkę, odsłaniając tym samym pierś, którą
zaraz zaczął dotykać. Przy tym wszystkim ani na chwilę nie przerwał ich
pocałunku.
W słabym blasku świec wiszących na ścianach ciężko było mi
dostrzec ich twarze, zwłaszcza, że teraz głowa Paula (tak mi się wydaje, że to
on) zasłaniała mi widok. Nie trwało to jednak długo, bo bruneci oderwali się od
siebie kilka sekund później, oddychając ciężko.
– Paul. Chcę cię mieć w sobie – jęknął niższy brunet.
– Nie tak szybko, Ian. Nie zamierzam skończyć w pięć minut.
Chcę się trochę dłużej z tobą zabawić. – Gdybym nie stał tak blisko nich, z
pewnością nie dosłyszałbym tego… uwodzicielskiego szeptu.
Przełknąłem ciężko ślinę, patrząc, jak Paul odwraca swojego
kochanka przodem do ściany i przyciąga jego biodra do siebie, przez co chłopak
musiał się mocno pochylić, żeby móc się oprzeć o mur. Kiedy ręka Paula wsunęła
się do spodni stojącego przed nim chłopaka, zdałem sobie sprawę, że nie powinienem
na nich patrzeć. Jednak choć to wiedziałem i mimo że twarz paliła mnie ze
wstydu, nie byłem w stanie odwrócić wzroku. Zresztą, choćbym chciał, nie byłem
w stanie ruszyć się z miejsca. Jedyne, co mogłem w tamtej chwili robić, to stać
i obserwować scenę rozgrywającą się przed moimi oczami. Słyszałem ciche
pojękiwanie Iana, gdy dłoń Paula poruszała się w jego spodniach, a usta
składały delikatne pocałunki na nagich plecach.
– Paul…
– Tak, kochany?
– To jest… och! – sapnął cicho, przerywając na chwilę
wypowiedź – cudowne i uwielbiam, kiedy mnie tak dotykasz… – Tym razem jęknął. –
Ale nie chcę dojść, dopóki nie poczuję w sobie twojego wielkiego kutasa. Więc
nie baw się ze mną, tylko ściągaj w końcu spodnie i wejdź we mnie! – Pod koniec
już niemal błagał.
– A zasłużyłeś? – droczył się.
– Paul!
– No już dobrze, dobrze. Co tylko zechcesz.
Nie przestając całować Iana wzdłuż kręgosłupa, rozpiął im
spodnie. Chwilę później z niedowierzaniem i rosnącym podnieceniem patrzyłem,
jak Paul klęka, schodząc ustami coraz niżej. W pewnym momencie ugryzł lekko
pośladek kochanka, po czym polizał podrażnione miejsce. Drugi za to ścisnął i
klepnął, wyrywając cichy krzyk z ust niższego chłopaka.
– Długo jeszcze będziesz się tak bawił? – spytał rozeźlony.
– Aleś ty dziś niecierpliwy, tygrysie.
– A ty wyjątkowo… ach!
Z niedowierzaniem patrzyłem, jak język Paula znika między
pośladkami Iana. Nigdy nie przypuszczałem, że można robić coś takiego. A co
dopiero, że to może sprawiać przyjemność. Jednak jęki Iana i prośby o więcej
jednoznacznie dawały do zrozumienia, że chłopakowi bardzo podoba się to, co
robił Paul. Nie wiem ile czasu minęło, zanim chłopak wstał z klęczek. Może to
były sekundy, a może długie minuty. Kiedy tak na nich patrzyłem, traciłem
poczucie czasu. Przyłapałem się nawet na proszeniu ich w myślach, by się
pospieszyli i zrobili w końcu to, o co cały czas prosił Ian. Zamknąłem oczy i pokręciłem
energicznie głową, próbując odgonić te zawstydzające myśli. Zaraz jednak
mimowolnie powróciłem do obserwowania pary. Po prostu nie byłem w stanie się
powstrzymać. Ze zdziwieniem zauważyłem, że Paul wyciąga różdżkę i wskazuje nią
na swoje palce, szepcząc: „Lubrico”. Paul zaskoczył mnie kolejny raz tej nocy.
Przecież ten drugi prosił go o to, żeby włożył mu swojego penisa, a nie palce…
– Starczy, możesz już we mnie wejść – odezwał się Ian,
oddychając ciężko, gdy w jego wnętrzu poruszały się dwa palce Paula.
– Ostatnio też tak mówiłeś, a później nie mogłeś usiedzieć –
przypomniał z czułością w głosie. – Gdzie ci się tak spieszy? Mamy czas, a ja
nie chcę ci zrobić krzywdy – mówiąc to, dołożył trzeci palec, co wywołało dość
głośny jęk pochylającego się bruneta. – Sam widzisz, tygrysie. Kilka minut nas
nie zbawi, a przynajmniej nie będziesz mi później narzekał, że przeze mnie nie
możesz siedzieć.
To było dla mnie niepojęte. Nigdy bym nie pomyślał, że będę
świadkiem takiej sceny. To było jednocześnie podniecające, intrygujące i…
widząc, jak Paul troszczy się o Iana, czułem przyjemne ciepło w sercu. Aż sam
zapragnąłem mieć kogoś, kogo mógłbym tak traktować.
Tylko czy kiedykolwiek znajdę taką osobę?
~*~*~*~
Hej,
OdpowiedzUsuńten sen, czyżby taki sam jaki miał Draco? no i to określenie Voldemorta, powinni skojarzyć, "pan v", czemu nie ma tego kotka teraz? Harry pelerynę niewidkę miej zawsze przy sobie, och dedukował, choć powinien zareagować jak była cisza nocna...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, och ten sen, czyżby taki sam jaki miał Draco? no i określenie Voldemorta, powinni skojarzyć, "Pan V", ale tak się zastanawiam czemu nie ma tego kotka teraz? Potter pelerynę niewidkę miej to zawsze przy sobie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, czyżby to był taki sam sen jaki miał Draco? "Pan V", to powinni skojarzyć o kogo może chodzić, Potter ty to pelerynę niewidkę miej to zawsze przy sobie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza