niedziela, 20 października 2013

Rozdział 30 - Harry


~*~*~*~
„– Czekałem na ciebie, Harry.”
Co to niby miało być…?
Od kiedy się obudziłem, próbuję sobie przypomnieć coś więcej z mojego snu. Pamiętam, że gdzieś biegłem. A później ktoś powiedział do mnie te słowa. Ale kto…? Czemu na mnie czekał? Gdzie na mnie czekał? Pamiętam jeszcze tylko, że wiedziałem, gdzie biec i bardzo chciałem się tam znaleźć. To było coś ważnego... Tylko czemu teraz nie mogę sobie tego przypomnieć!?
– Zdecydowaliście już, na jakie zajęcia dodatkowe chcecie chodzić? – zagadała Herm, jak tylko usiadła przy stole.
– Ja mam quidditch, nic więcej nie zamierzam robić.
– To było do przewidzenia, Ron… A ty, Harry? Zapiszesz się na jakieś inne zajęcia?
– Chcę dołączyć do klubu pojedynków – rzuciłem niedbale, wciąż rozmyślając o tamtym śnie.
– Och, to trochę nieoczekiwane… Choć z drugiej strony, mogłam się domyślić. W końcu OPCM to twój ulubiony przedmiot.
– Taa… to też. Ale nie dlatego postanowiłem do niego dołączyć.
– Chcesz odbić sobie brak możliwości uczestniczenia w starym klubie pojedynków? – Spojrzałem zdziwiony na Rona. Stary klub…? Ach! Ten Lockharta.
– Całkiem zapomniałem, że on w ogóle istniał.
– Więc był już kiedyś taki klub? – Ig wyglądał na szczerze zainteresowanego.
– Na naszym drugim roku. Fret… emm, kuzyn ci nie mówił? Walczyliśmy wtedy przeciwko sobie. Wyczarował węża, który próbował atakować uczniów. – Herm pospieszyła z wyjaśnieniami.
– Idiota, wyczarować coś, nad czym nie ma się kontroli – prychnął Ron. Tu akurat się z nim zgadzam.
– W każdym razie, zatrzymałem go.
– Jak mogłeś go zatrzymać, skoro już wypuścił tego gada?
– Nie mówię o Malfoyu tylko o wężu. Kazałem mu się zatrzymać, nieświadomie używając przy tym wężomowy.
– Czekaj, czekaj – sapnął cicho patrząc na mnie ze zdziwieniem. – Jesteś wężoustny? Jak "najstraszniejszy mroczny–ojciec–bractwa–śmierci" spółka z o.o. z siedzibą w Czeluściach Tartaru 1, znany jako pan V? Tego się nie spodziewałem – dodał, starając się zachować poważny wyraz twarzy. Chociaż błyszczące oczy i drgający kącik ust zdradzał jego prawdziwe emocje. – Ale, ale...! Jak to jest, Harry? Normalnie w ich języku powiedziałeś do tego węża: "Uspokój się, koleś!" – w tym momencie próbował naśladować mój głos – a ten na to: "jasna sprawa", po czym zwinął się w rulonik, czy jak to było?
Razem z Herm i Ginny parsknęliśmy śmiechem. Z zadowoleniem zauważyłem też, że Ron z trudem powstrzymywał cisnący mu się na usta uśmiech.
– Nie do końca to tak wyglądało. Powiedziałem raczej coś w stylu „Zostaw ich!”, nie pamiętam dokładnie. Na początku nie chciał mnie posłuchać, ale w końcu odwrócił się w moją stronę, a wtedy Snape go usunął. Po tej akcji wszyscy patrzyli na mnie z przerażeniem, a ja nie miałem bladego pojęcia, o co im chodziło.
– Czyli, że nie byłeś w ogóle świadomy tego, że gadałeś w wężomowie?
– Dokładnie.
– Super, to prawie tak jak ja, kiedy jakiś rok temu zjarałem się z przyjaciółmi i gadałem do nich po francusku, choć byłem pewien, że to był angielski. Chociaż ich reakcją nie był przerażony wzrok, a parsknięcie śmiechem i stwierdzenie, że więcej nie palę z nimi jointów. – Zaśmiał się cicho.
– Bierzesz narkotyki?! – Herm spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Myślałam, że jesteś bardziej odpowiedzialny…
– Oczywiście, że nie, Hermi. To była moja jednorazowa, jednonocna przygoda z jointem. – Ig uśmiechnął się delikatnie do Hermiony, robiąc przy tym potulną minkę. – Ale mimo wszystko już nie patrzą się na ciebie w stylu: "O boże, to on gada z wężami. Trzeba wiać, bo jeszcze zje mi kota"? – Wrócił do przerwanego wątku, a ja przytaknąłem. – Więc jest wszystko cacy. A tak w ogóle to Draco jest głupi, że rzuca zaklęcia, którego nie miał okazji nigdy przećwiczyć. Przy najbliższej okazji wygarnę mu, co o tym wszystkim myślę. Albo nie, bo jeszcze owinie mnie jakimś wężykiem. – Przyłożył dłoń do ust, byleby tylko nie parsknąć śmiechem.
– Co cię tak bawi? – spytałem zdziwiony. Nie rozumiem. Co jest takiego zabawnego w byciu schwytanym przez węża?
– Mnie? Każdy dzień z wami. – Wystawił mi język. Pokręciłem rozbawiony głową.
– Okej… A wracając do naszej wcześniejszej rozmowy… – zaczął z naciskiem Ron, odwracając głowę w moją stronę. – Czemu chcesz dołączyć do klubu pojedynków, Harry?
– Chcę robić, co tylko mogę, by jak najlepiej przygotować się do walki z Voldemortem.
Przyjaciele spojrzeli na mnie po trochu zaskoczeni, po trochu niepewni. W końcu Herm zabrała głos, oczywiście – jak to ona – od razu trafiając w sedno.
– …Profesor Dumbledore coś ci wczoraj powiedział?
– Można powiedzieć, że jeszcze mocniej podkreślił to, co zarówno wy, jak i Amber próbowaliście mi wbić do głowy.
– Co masz na myśli? – Ron zerknął na mnie, znów odwracając na chwilę głowę od stołu Ślizgonów. Na każdym posiłku robił to samo – gapił się na któregoś z mieszkańców lochów i to wcale nie na Malfoya. Ani nikogo z jego świty. Wręcz przeciwnie, patrzył na kogoś przy końcu stołu. Nie byłem tylko w stanie stwierdzić na kogo dokładnie.
– Na kogo tak ciągle patrzysz? – zadałem w końcu nurtujące mnie pytanie, ignorując chwilowo jego własne.
– Hę…?
– Od początku roku na każdym posiłku wpatrujesz się w stół Slitherinu. Ktoś z nich ci podpadł?
– Nie! No co ty! Znaczy… nie to, że to niemożliwe. W końcu to Ślizgoni. Po prostu to nic takiego. Naprawdę. Po prostu się patrzę, okej? – Spojrzeliśmy z Hermioną na siebie nawzajem. On zdecydowanie coś ukrywał.
– Gdyby to było „nic takiego”, to nie patrzyłbyś tam takim rozmarzonym wzrokiem – zauważyła z cwanym uśmieszkiem Hermiona.
– Ron, nas nie oszukasz – zapewniła Ginny.
– Podoba ci się któraś ze Ślizgonek? – zagaił Ig, a twarz Rona momentalnie zrobiła się czerwona. – A–ha! Trafiłem! – zawołał wesoło. – Która to? Jak się nazywa?? – spytał podekscytowany. Jakim cudem Ron może go nie lubić? Przecież Ig jest świetny!
– Nie powiem. A już na pewno nie tobie! – prychnął Ron, po czym wbił wzrok w owsiankę przed sobą.
– Znowu to samo… Ron, przecież Ig stara się jak może. Nie mógłbyś być dla niego milszy? – W ciągu tego tygodnia Hermiona polubiła Ignissa i teraz razem ze mną próbuje przekonać do niego Rona. Ten jednak wciąż upiera się przy swoim. To naprawdę irytujące.
Ostatecznie śniadanie dokończyliśmy we względnej ciszy jedynie od czasu do czasu wymieniając parę zdań.
A jeśli chodzi o powód, dla którego postanowiłem przyłączyć się do klubu pojedynków, nawet mimo tego że jego opiekunem jest SNAPE…
Po opuszczeniu gabinetu dyrektora sporo myślałem. W kółko rozważałem jego słowa o drugim punkcie widzenia i doszedłem do wniosku, że ma całkowitą rację. Już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że bez ogromnej ilości szczęścia i wsparcia przyjaciół dawno byłbym już martwy. Mam tendencję do pakowania się w sam środek kłopotów, mimo że nie mam wystarczającej siły, by samemu stawić im czoła. Dlatego tym razem podjąłem decyzję, by wyprzedzić wypadki. Nim dojdzie do kolejnego starcia z Voldemortem, chcę rozwinąć swoje umiejętności magiczne tak bardzo jak tylko będę w stanie. Ale sama magia to nie wszystko. Vernon dogłębnie mi to uświadomił. Dlatego będę też trenował ciało. Co prawda już od jakiegoś czasu biegam, ale to za mało. Muszę sobie wyrobić mięśnie. Nawet jeśli nie przydadzą mi się do pokonania Voldemorta, to przynajmniej nie będę już nikomu służył za worek treningowy.
~*~
Pochyliłem się do przodu, oddychając z trudem. Moje mięśnie są jeszcze słabsze, niż przypuszczałem. Co z tego że jakimś cudem dobiłem do dziesięciu powtórzeń ćwiczenia, skoro teraz mam wrażenie, jakbym umierał…!?
Od czasu mojej wizyty w gabinecie dyrektora minęło pięć dni. Przez cały ten czas przychodziłem dzień w dzień do Pokoju Życzeń, by trenować lub męczyć się nad animagią. Zastanawiam się trochę, jak długo tak wytrzymam. Póki co nie jest jeszcze tak źle, ale niedługo – zgodnie z zeszłoroczną zapowiedzią Dumbledore’a – oprócz nauczycieli również prefekci będą musieli pełnić nocne warty. Ponadto od przyszłego tygodnia zaczynają się zajęcia klubu pojedynków i treningi quidditcha. Może się zrobić trochę ciężko. Choć i tak nie zamierzam z niczego rezygnować.
Przeciągnąłem się i przetarłem zmęczone oczy. Sprawdziłem godzinę w telefonie. Było kilkanaście minut po północy. Z trudem wstałem z miękkiej ławeczki, po czym ruszyłem do wyjścia, chowając po drodze komórkę do kieszeni. Dwa dni temu Herm w końcu rzuciła specjalne zaklęcia wspomagające na nasze telefony i swojego laptopa. Postanowiłem od razu sprawdzić ich skuteczność, dzwoniąc do Amber. Rozmawialiśmy prawie czterdzieści minut o wszystkim i niczym. Oczywiście to było po tym, jak już dostałem ochrzan za nieodpowiadanie na jej smsy. Mimo to cieszyło mnie, że odzyskaliśmy możliwość kontaktowania się. Kiedy skończyliśmy, miałem naprawdę doby humor, choć trochę żałowałem, że ominęła mnie kolacja.
Na wspomnienie o jedzeniu zaburczało mi w brzuchu. A może tak mała wycieczka do kuchni…?
Zastanawiając się, o co mógłbym poprosić skrzaty, odruchowo skręciłem na rogu, wchodząc w korytarz prowadzący do schodów. Nie zdołałem jednak zrobić choćby trzech kroków, gdy po korytarzu echem odbiło się moje nazwisko. Stanąłem jak wryty, wpatrując się w równie zaskoczoną profesor McGonagall. Dopiero wtedy przypomniałem sobie coś niezwykle istotnego. Przekląłem w duchu.
Nie miałem na sobie peleryny niewidki.
~*~
Kilka minut później po raz drugi w ciągu tygodnia wylądowałem u dyrektora na dywaniku. Przez całą drogę do gabinetu łudziłem się, że może Dumbledore już śpi i McGonagall odprawi mnie do dormitorium jedynie ze szlabanem, jednak kiedy znaleźliśmy się na miejscu, zrozumiałem, że nie mam co na to liczyć. Dumbledore wciąż siedział za biurkiem, wypełniając jakieś papiery, które odłożył na bok, gdy tylko nas ujrzał.
– Przepraszam, Albusie, że przeszkadzam ci w pracy, ale stwierdziłam, że powinieneś zająć się tą sprawą osobiście.
– Co się stało? – spytał, przypatrując mi się uważnie. Na szczęście tym razem wyglądał jak zwykle – dobroduszny staruszek. Choć może wyglądał na bardziej zmęczonego niż zazwyczaj, ale nie dziwiłem się, było w końcu całkiem późno. Ulżyło mi jednak, że nie był zły.
– Przyłapałam przed chwilą pana Pottera na nocnym spacerze. Kiedy spytałam go o powód, stwierdził, że się zagapił i nie wiedział, że jest już tak późno – oznajmiła, patrząc na mnie sceptycznie. – Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Nie miałam jednak czasu na wypytywanie, w dodatku stwierdziłam, że tobie chłopak pewnie prędzej powie prawdę.
– Dziękuję, Minerwo, możesz już wracać na partol. Zostało ci – spojrzał na zegar wiszący na ścianie – jakieś pół godziny warty. Później zmieni cię Erydan. – Kobieta skinęła głowa i pożegnawszy się, opuściła pomieszczenie, a ja zostałem sam na sam z dyrektorem.
Byłem zły. Głównie na siebie, za zrobienie takiej głupoty, jaką było zostawienie peleryny w dormitorium, ale także na McGonagall. No bo, czemu musiała mnie tu zabrać? Nie mogła mnie odprowadzić do pokoju zamiast ciągnąć tutaj?
– Usiądź, Harry – polecił Dumbledore, wskazując mi krzesło stojące naprzeciw biurka. – Cytrynowego dropsa? – Pokręciłem energicznie głową. Chciałem opuścić to pomieszczenie najszybciej jak się da. – Powiedz mi w takim razie, co skłoniło cię do opuszczenia dormitorium po ciszy nocnej? – Co prawda głos wciąż miał przyjazny, jednak z oczu profesora zniknęły wesołe ogniki. Patrzył teraz na mnie poważnie, oczekując odpowiedzi.
– To do czego sam mnie pan zachęcał.
– Słucham? Kiedy zachęcałem cię do nieprzestrzegania ciszy nocnej?
– Nie o to mi chodziło. Miałem na myśli zadbanie o swoje bezpieczeństwo.
– Twoim zdaniem, włócząc się nocą po korytarzach, zapewniasz sobie bezpieczeństwo?
– Nie włóczyłem się! Wracałem z ćwiczeń.
– Ćwiczeń?
– Uznałem, że powinienem być bardziej wysportowany.
– Chyba rozumiem, o co ci chodzi. I to naprawdę dobry pomysł, Harry, jednak musisz jednocześnie przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa. Dopiero kiedy połączysz trening z ostrożnością, będziemy mogli być o ciebie spokojni…
– Nie zamierzam dać się zamknąć pod kloszem!
– Nic takiego nie planowałem. – Popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem. – Ale nie widzę zbytniego sensu w porzucaniu jednego zabezpieczenia dla drugiego. Jeśli jest taka możliwość, powinieneś korzystać z tak wielu opcji, jak tylko się da. Ale nie będę już ci dziś prawił kazań. I tak zrobisz po swojemu, Harry, znam cię już wystarczająco długo, by być tego pewnym. Musisz się jednak liczyć z konsekwencjami swoich decyzji. Dlatego jutro zgłosisz się do pana Filcha.
Wspaniale, nie ma to jak pierwsza sobota roku szkolnego spędzona na szorowaniu posadzki.
~*~
Kichnąłem. Przed chwilą skończyłem szlaban i teraz szedłem na błonia, by odetchnąć świeżym powietrzem. Szorowania posadzki na szczęście nie było, ale Filch kazał mi posprzątać jakiś zapyziały składzik i nie dość, że przez wszechobecne kartony i rupiecie ledwo udało mi się tam wejść, to jeszcze wyszedłem stamtąd szary. Moje ulubione granatowe dżinsy i czarna bluzka, o którą Amber walczyła jak lwica, bylebym tylko ją kupił, były całe w kurzu. Swoją drogą, wciąż nie rozumiem, dlaczego tak się jej ta bluzka podobała. Według mnie, była raczej dziwna. Po co produkować koszulki, które trzeba zakładać na inne, bo mają dziury? Dla mnie było to całkiem bez sensu, ale wiedziałem, że w sprawach wyglądu mogę zaufać przyjaciółce.
Wyszedłem z zamku, od razu zasłaniając oczy przed rażącym blaskiem. Przez bezchmurne niebo słońce wciąż mocno dawało o sobie znać, mimo że było już późne popołudnie. Tak, zmarnowałem cały dzień na przeglądaniu i porządkowaniu rupieci, zamiast spędzić ten czas z przyjaciółmi. Coraz lepiej dogadywałem się z Ignissem. Ku niezadowoleniu Rona.
Ruszyłem wolno w stronę jeziora, rozkoszując się letnią pogodą. Do obiadu było jeszcze trochę czasu, który postanowiłem spędzić na lenieniu się. Nie miałem ochoty siedzieć w zamku, przyjaciół nigdzie nie dostrzegałem, a po tylu godzinach spędzonych w zamknięciu spędzenie choćby dziesięciu minut na dworze wydawało mi się najlepszym, co mogło mnie spotkać. Odetchnąłem głęboko, wdychając zapach lata. Rozglądałem się za jakimś pustym miejscem. Nie miałem zamiaru siadać w pobliżu grupek uczniów, zwłaszcza gdy słyszałem chichoty i niedyskretne rozmowy dziewczyn, w których co jakiś czas padało moje imię. Uch, naprawdę nienawidzę, gdy o mnie mówią.
Znalazłszy w końcu odpowiednie miejsce, rozłożyłem się na trawie. Było to przy tym samym drzewie, pod którym leżałem ze złamanym żebrem pod koniec zeszłego roku. Rozłożyłem się w pełnym słońcu, rozkoszując ciepłem i delikatnym wietrzykiem. To była miła odmiana po tamtym zatęchłym składziku.
Zapatrzyłem się w jezioro. Było tak ciepło, że miałem ochotę zanurzyć się w chłodnej wodzie… Nagle przypomniałem sobie drugie zadanie Turnieju Trójmagicznego i w jednej chwili zmieniłem zdanie. Za nic nie chciałbym przeżyć tego po raz drugi.
Zacząłem rozglądać się po okolicy, by odgonić od siebie nieprzyjemne wspomnienia. W pewnym momencie moim oczom ukazała się scena, jakiej nigdy nie spodziewałem się ujrzeć. Musiałem przyznać, że Malfoy jeżdżący na koniu, był naprawdę fascynującym widokiem. Wyglądał jak książę. Taki piękny, dostojny. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, choć wydawało mi się to trochę absurdalne. W końcu cóż to takiego, po prostu ktoś jeździ na koniu… Ale Malfoy wyglądał przy tym tak niesamowicie, wręcz nierealnie. Ja pewnie nie potrafiłbym nawet wsiąść na to zwierzę, a on zdawał się kierować swoim wierzchowcem z niebywałą łatwością, jakby robił to od zawsze. I zachowywał przy tym pełną grację. U Dursleyów oglądałem kiedyś program o dżokejach. Pokazane było, na czym polega jazda, jak trzeba się obchodzić ze zwierzęciem, jak się zachowywać. I chociaż wszyscy jeźdźcy pokazani w tamtym programie byli zawodowcami, mieli z pewnością świetnie wyszlifowane umiejętności, to żaden z nich nie przyciągnął mojego wzroku, tak jak w tej chwili robił to ten Ślizgon. Ba! wtedy uważałem, że ludzie jeżdżący na koniach wyglądają śmiesznie. To co teraz obserwowałem, z pewnością nie wyglądało głupio.
Z żalem obserwowałem, jak Malfoy zawraca, najwidoczniej planując skończyć przejażdżkę. Naprawdę było mi szkoda. Mógłbym patrzyć na niego godzinami…
Wstrzymałem oddech, zdając sobie sprawę z własnych myśli. Co ja, na Merlina, wygaduję?! Przecież to Malfoy! Dobra, może ostatnio zacząłem uważać go za człowieka, nawet dość wrażliwego człowieka, ale to przecież nie powód, by tak się nim zachwycać! To w dalszym ciągu mój wróg… z którym całkiem miło się gada.
Pokręciłem energicznie głową, starając się odgonić natrętne myśli.
Chyba nie powinienem jednak tak długo siedzieć na słońcu. Za mocno mi przygrzało…
Podniosłem się z zamiarem odejścia. Jednak zanim zrobiłem choćby jeden krok, rzuciłem jeszcze szybkie spojrzenie w stronę nowopostawionej stajni. Ku mojemu zaskoczeniu, zamiast Malfoya dostrzegłem stojącą przy niej rudowłosą dziewczynę rozmawiającą z naszym nowym nauczycielem OPCM. Jeszcze większy szok wywołało u mnie odkrycie, że ta dziewczyna to Ginny. Nie miałem pojęcia, że zapisała się na jeździectwo. Nic o tym nie wspominała. W końcu odwróciłem się i ruszyłem z powrotem do zamku, postanawiając zapytać ją o to przy najbliższej okazji. Ale najpierw musiałem coś zjeść.
~*~
– Harry! Zaczekaj! – wołała za mną szatynka, ja jednak twardo szedłem przed siebie. Nie chciałem teraz z nikim rozmawiać.
– Zostaw mnie, Hermiono! – warknąłem.
– Co się stało?
– Nic!
– Uważaj, bo ci uwierzę! Widzę przecież, że coś jest nie tak. Jesteś zły? O co?
– O co? – Odwróciłem się gwałtownie w jej stronę. – O to, że wszyscy traktują mnie jak broń na Voldemorta! Choć tak było od zawsze, powinienem się już dawno przyzwyczaić... Za to dziś dodatkowo zostałem mordercą!
– Słucham…?
– Nie słyszałaś, co Newman gadała? „Zostawmy to Potterowi.” „Nie chcę być morderczynią”.
– Jestem pewna, że nie to miała na myśli! – zapewniła, patrząc na mnie z przestrachem.
– Nie, Hermiono. Dokładnie to miała na myśli. I miała rację. Może jeszcze nie teraz, ale kiedyś będę musiał zabić. Stanę się mordercą. To nieuniknione. Jeśli tego nie zrobię, to Voldemort zabije mnie. Ale jeśli to zrobię… Stanę się do niego podobny. Nie chcę tego! Nienawidzę zabijania. I nawet jeśli straciłem przez Voldemorta tylu bliskich… boję się odebrać mu życie. Bo co jeśli… Jeśli po tym stanę się taki jak on…? – Spojrzałem bezradnie na przyjaciółkę. Byłem przerażony. Po słowach Newman jasno jak nigdy przedtem pojąłem istotę stojącego przede mną zadania. Morderstwo. Odebranie drugiej osobie życia. W tej chwili nieważne było czy to Voldemort czy ktokolwiek inny. Zacząłem drżeć. Zrobiło mi się zimno. Odruchowo wtuliłem się w Hermionę, gdy mnie objęła. Czułem jak szybko bije jej serce. Chyba ją przestraszyłem… Wybacz, Hermiono, nie powinienem był ci tego mówić.
– Nawet nie waż się tak myśleć! – zawołała cicho. Jej głos drżał. – Nie jesteś i nigdy nie staniesz się taki jak on. Jesteś na to za dobry, rozumiesz? To że tak myślisz, jest na to najlepszym dowodem.
– Co nie zmienia faktu, że będę mordercą.
Hermiona pokręciła energicznie głową.
– Nie będziesz mordercą. To jest wojna, Harry. Będziesz bohaterem. Uratujesz życia setek ludzi.
– Bohaterem, który zabił.
– To jest wojna – powtórzyła smutno, zacieśniając uścisk.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu, próbując się uspokoić. W końcu odetchnąłem głęboko i odsunąłem się.
– Wybacz… Poniosło mnie.
– Nie przejmuj się, Harry. Dobrze, że mi to powiedziałeś. Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś sam się męczyć z takimi myślami… – Skinąłem głową, nie patrząc jej w oczy. – Mamy jeszcze trochę czasu do kolacji, więc wróćmy póki co do dormitorium…
– Chciałbym jeszcze gdzieś pójść. – Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, ale skinęła głową i rozeszliśmy się. Kilka minut później biegałem po pustym boisku do quiddicha. Tego teraz potrzebowałem – ciszy, zmęczenia i niemyślenia.
~*~
Szedłem wolno korytarzem, rozglądając się od niechcenia. Minęło dopiero 15 minut mojej warty (co chwilę patrzyłem na zegarek w komórce), a ja już miałem serdecznie dosyć. Z Pince nie dało się o niczym porozmawiać. Nie żeby mi jakoś bardzo na tym zależało, ale wystarczyło, że otworzyłem usta, a ona już mnie uciszała. Dlatego wkurzony oddzieliłem się od tej starej wiedźmy i łaziłem bez konkretnego celu po korytarzach. Bibliotekarce zostawiłem wyższe piętra, a sam postanowiłem patrolować niższe. Zszedłem właśnie na pierwszy poziom, gdy do moich uszu doszły czyjeś głosy. Odruchowo chwyciłem różdżkę i z mocno bijącym sercem ruszyłem w kierunku, z którego dobiegał dźwięk.
– Paul! – krzyknął cicho pierwszy głos. – Ktoś nas usłyszy!
– Jak będziesz się tak głośno zachowywał, to na pewno – zauważył drugi z rozbawieniem.
– Mówię poważnie. Chodźmy do jakiejś klasy…
– Ale marudzisz… – Po tych słowach usłyszałem stłumiony jęk. Kierowany ciekawością, zbliżyłem się do krawędzi ściany i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. To co zobaczyłem, sprawiło, że moja twarz niemal płonęła.
Dwóch chłopaków w niewątpliwie jednoznaczniej pozycji stało przy ścianie kilka metrów ode mnie. A właściwie to jeden przyciskał do niej drugiego, dodatkowo pocierając kolanem jego krocze. Jakby tego było mało, jedną ręką trzymał nadgarstki zdominowanego chłopaka nad ich głowami. Wolną dłonią rozpiął jego bluzę i podciągnął koszulkę, odsłaniając tym samym pierś, którą zaraz zaczął dotykać. Przy tym wszystkim ani na chwilę nie przerwał ich pocałunku.
W słabym blasku świec wiszących na ścianach ciężko było mi dostrzec ich twarze, zwłaszcza, że teraz głowa Paula (tak mi się wydaje, że to on) zasłaniała mi widok. Nie trwało to jednak długo, bo bruneci oderwali się od siebie kilka sekund później, oddychając ciężko.
– Paul. Chcę cię mieć w sobie – jęknął niższy brunet.
– Nie tak szybko, Ian. Nie zamierzam skończyć w pięć minut. Chcę się trochę dłużej z tobą zabawić. – Gdybym nie stał tak blisko nich, z pewnością nie dosłyszałbym tego… uwodzicielskiego szeptu.
Przełknąłem ciężko ślinę, patrząc, jak Paul odwraca swojego kochanka przodem do ściany i przyciąga jego biodra do siebie, przez co chłopak musiał się mocno pochylić, żeby móc się oprzeć o mur. Kiedy ręka Paula wsunęła się do spodni stojącego przed nim chłopaka, zdałem sobie sprawę, że nie powinienem na nich patrzeć. Jednak choć to wiedziałem i mimo że twarz paliła mnie ze wstydu, nie byłem w stanie odwrócić wzroku. Zresztą, choćbym chciał, nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca. Jedyne, co mogłem w tamtej chwili robić, to stać i obserwować scenę rozgrywającą się przed moimi oczami. Słyszałem ciche pojękiwanie Iana, gdy dłoń Paula poruszała się w jego spodniach, a usta składały delikatne pocałunki na nagich plecach.
– Paul…
– Tak, kochany?
– To jest… och! – sapnął cicho, przerywając na chwilę wypowiedź – cudowne i uwielbiam, kiedy mnie tak dotykasz… – Tym razem jęknął. – Ale nie chcę dojść, dopóki nie poczuję w sobie twojego wielkiego kutasa. Więc nie baw się ze mną, tylko ściągaj w końcu spodnie i wejdź we mnie! – Pod koniec już niemal błagał.
– A zasłużyłeś? – droczył się.
– Paul!
– No już dobrze, dobrze. Co tylko zechcesz.
Nie przestając całować Iana wzdłuż kręgosłupa, rozpiął im spodnie. Chwilę później z niedowierzaniem i rosnącym podnieceniem patrzyłem, jak Paul klęka, schodząc ustami coraz niżej. W pewnym momencie ugryzł lekko pośladek kochanka, po czym polizał podrażnione miejsce. Drugi za to ścisnął i klepnął, wyrywając cichy krzyk z ust niższego chłopaka.
– Długo jeszcze będziesz się tak bawił? – spytał rozeźlony.
– Aleś ty dziś niecierpliwy, tygrysie.
– A ty wyjątkowo… ach!
Z niedowierzaniem patrzyłem, jak język Paula znika między pośladkami Iana. Nigdy nie przypuszczałem, że można robić coś takiego. A co dopiero, że to może sprawiać przyjemność. Jednak jęki Iana i prośby o więcej jednoznacznie dawały do zrozumienia, że chłopakowi bardzo podoba się to, co robił Paul. Nie wiem ile czasu minęło, zanim chłopak wstał z klęczek. Może to były sekundy, a może długie minuty. Kiedy tak na nich patrzyłem, traciłem poczucie czasu. Przyłapałem się nawet na proszeniu ich w myślach, by się pospieszyli i zrobili w końcu to, o co cały czas prosił Ian. Zamknąłem oczy i pokręciłem energicznie głową, próbując odgonić te zawstydzające myśli. Zaraz jednak mimowolnie powróciłem do obserwowania pary. Po prostu nie byłem w stanie się powstrzymać. Ze zdziwieniem zauważyłem, że Paul wyciąga różdżkę i wskazuje nią na swoje palce, szepcząc: „Lubrico”. Paul zaskoczył mnie kolejny raz tej nocy. Przecież ten drugi prosił go o to, żeby włożył mu swojego penisa, a nie palce…
– Starczy, możesz już we mnie wejść – odezwał się Ian, oddychając ciężko, gdy w jego wnętrzu poruszały się dwa palce Paula.
– Ostatnio też tak mówiłeś, a później nie mogłeś usiedzieć – przypomniał z czułością w głosie. – Gdzie ci się tak spieszy? Mamy czas, a ja nie chcę ci zrobić krzywdy – mówiąc to, dołożył trzeci palec, co wywołało dość głośny jęk pochylającego się bruneta. – Sam widzisz, tygrysie. Kilka minut nas nie zbawi, a przynajmniej nie będziesz mi później narzekał, że przeze mnie nie możesz siedzieć.
To było dla mnie niepojęte. Nigdy bym nie pomyślał, że będę świadkiem takiej sceny. To było jednocześnie podniecające, intrygujące i… widząc, jak Paul troszczy się o Iana, czułem przyjemne ciepło w sercu. Aż sam zapragnąłem mieć kogoś, kogo mógłbym tak traktować.
Tylko czy kiedykolwiek znajdę taką osobę?
~*~*~*~

3 komentarze:

  1. Hej,
    ten sen, czyżby taki sam jaki miał Draco? no i to określenie Voldemorta, powinni skojarzyć, "pan v", czemu nie ma tego kotka teraz? Harry pelerynę niewidkę miej zawsze przy sobie, och dedukował, choć powinien zareagować jak była cisza nocna...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    fantastycznie, och ten sen, czyżby taki sam jaki miał Draco? no i określenie Voldemorta, powinni skojarzyć, "Pan V", ale tak się zastanawiam czemu nie ma tego kotka teraz? Potter pelerynę niewidkę miej to zawsze przy sobie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    fantastycznie, czyżby to był taki sam sen jaki miał Draco? "Pan V", to powinni skojarzyć o kogo może chodzić, Potter ty to pelerynę niewidkę miej to zawsze przy sobie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń