piątek, 26 kwietnia 2013

Rozdział 10 - Harry



~*~*~*~ 
Na szczęście, gdy skończyłem sprzątać, udało mi się zrobić kilka kanapek i zaszyć się w pokoju, jeszcze przed powrotem Dursleyów do domu. Coraz częściej zaczynałem żałować, że ukryłem przed przyjaciółmi te złamane żebra. Gdybym powiedział im wcześniej, mógłbym pójść razem z nimi do Hogsmeade albo chociaż poprosić, by mi kupili trochę słodyczy. A tak… będę musiał jakoś wytrzymać przez te dwa miesiące. Pewnie znowu schudnę.
Zabrałem się za jedną z kanapek i wyciągnąłem na łóżku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Dochodziła 18 i Dursleyowie pewnie lada moment wrócą. Mam nadzieję, że będą na tyle w dobrych humorach, że o mnie zapomną albo przynajmniej będą tak zmęczeni, że nie będzie im się chciało nawet do mnie odezwać. Kończyłem właśnie drugą kanapkę i postanowiłem pozostałe dwie schować sobie na potem, gdy nagle usłyszałem trzask drzwi, który mógł oznaczać tylko jedno – wrócili. Z westchnięciem wpakowałem pozostałe kromki do foliowego woreczka, który zabrałem z kuchni i włożyłem je do skrytki pod obluzowaną deską podłogi. Mam nadzieję, że nie zorientują się, że podkradłem im jedzenie. Chciałbym ograniczyć tegoroczną liczbę spięć między mną i wujostwem do minimum...
Upewniwszy się, że mogę bezpiecznie opuścić pokój, założyłem koszulkę i włożywszy różdżkę do kieszeni, na wypadek gdyby postanowili mi ją zabrać (raz już to zrobili) wyszedłem na korytarz i zszedłem ostrożnie po schodach. Upewniwszy się, że mnie nie zauważą, pokonałem szybko odległość dzielącą mnie od drzwi i po chwili stałem już przed domem. Odetchnąłem z ulgą i ruszyłem w stronę parku. Wcześniej nie mogłem wyjść, bo nie miałem kluczy do domu, a nie chciałem nawet myśleć, co zrobiłby mi wuj, gdybym pozostawił otwarte drzwi, gdy nikogo nie było w budynku. Szedłem spokojnie chodnikiem, rozkoszując się ciepłem promieni zachodzącego słońca. Teraz, gdy już nie prażyło i nie było tak strasznie parno, przebywanie na dworze sprawiało przyjemność i było nawet odprężające. Choć tak właściwie, to do jako takiego odprężenia wystarczy mi rosnąca odległość między mną i Dursleyami.
Wszedłem w cieniste alejki parku. Było tu chyba z pół osiedla. Ale w sumie, nie powinienem się dziwić. Pierwszy dzień wakacji i w dodatku taka ładna pogoda. Znalazłem jakąś wolną ławkę i usiadłem na niej, obserwując bawiące się dzieci. Patrząc na nie – uśmiechnięte, radosne, zgrane – poczułem ukłucie zazdrości i żal. Żal do Dursleyów, innych dzieci i ich rodziców, świata magicznego, całego świata, a w końcu nawet do samego siebie. Miałem pretensje do nich wszystkich o moje „wspaniałe” dzieciństwo. Wiem, że profesor Dumbledore chciał dobrze, umieszczając mnie u moich jedynych krewnych, ale czy, do cholery, nie mógł sprawdzić najpierw, jakimi oni tak w ogóle są ludźmi?! Albo czy nie mógł mnie umieścić w jakiejś czarodziejskiej rodzinie zastępczej, czy czymś takim?! Przecież skoro niby wszyscy mnie tak uwielbiali za to, że pokonałem Voldemorta, choć tak naprawdę nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ktokolwiek taki istnieje (baa, nawet nie potrafiłem mówić), skoro byłem dla nich bohaterem, to czy naprawdę nie znalazłby się nikt, kto chciałby mnie przygarnąć?! Czy naprawdę aż tak konieczne było to, abym mieszkał właśnie z nimi? Czy musiałem przeżyć dzieciństwo mieszkając w schowku na miotły? Z dala od magicznego świata, do którego niby należę? W dodatku przez dziesięć lat żyć w przekonaniu, że moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, podczas gdy tak naprawdę zostali pozbawieni życia, broniąc mnie przed Voldemortem? Musiałem spędzić dzieciństwo w miejscu, gdzie byłem narażony na ciągłe ataki ze strony rozpieszczonego kuzyna i jego bandy? Robić za darmową siłę roboczą? Chodzić w starych, poniszczonych ciuchach Dudleya, które równie dobrze mogłyby robić za namiot? W dodatku inne dzieci nie chciały się ze mną bawić, bo jeśli tylko ktoś próbował się do mnie zbliżyć i zaprzyjaźnić, to Dudley skutecznie go odstraszał. A ja nie miałem nigdy na tyle siły, żeby mu się skutecznie przeciwstawić… Jednak nie zapomnę tej satysfakcji, która wypełniała mnie, gdy od czasu do czasu dzięki magii działy się różne „dziwne” rzeczy. Oczywiście na moją korzyść. Ale na ogół musiałem sobie radzić bez niej. Jakże wtedy pragnąłem, by pojawił się ktoś – dawno zaginiony starszy brat czy ktokolwiek, komu by na mnie zależało –  i zabrał mnie stamtąd, obronił przed tym wszystkim. Chociaż nigdy się do tego nie przyznam otwarcie, to gdzieś w głębi naprawdę mam żal do Syriusza o to, że tak późno pojawił się w moim życiu. A teraz znów nie mam nikogo…
Początkowa złość, jaka we mnie wezbrała, zamieniła się w uczucie zrezygnowania. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę przez cały ten czas liczyłem na to, że to ktoś inny się pojawi i mi pomoże, samemu tak właściwie nie robiąc nic, by się przeciwstawić wujostwu…
Ale z drugiej strony, co ja mogę? Jestem dużo słabszy od Dudleya i jego opryszków. Szanse na to, że udałoby mi się im przeciwstawić i wyjść z tego cało są takie same, jak to, że Voldemort padnie na zawał, tym samym uwalniając od siebie cały świat… Teoretycznie możliwe, ale zbyt piękne, by było prawdziwe, więc z pewnością nigdy się nie wydarzy.
Spojrzałem na powoli zachodzące już słońce i ludzi, którzy zaczynali rozchodzić się do domów. Sam również postanowiłem już wracać. Westchnąłem zrezygnowany. Nie ma co, chciałem się dzięki temu wyjściu trochę odprężyć, a ostatecznie tylko pogorszyłem swój nastrój… cudownie.
Wstałem i ruszyłem w drogę powrotną, najwolniej, jak tylko potrafiłem. W końcu jednak dotarłem na miejsce. Wszedłem do środka i już zaczynałem się wspinać, po schodach, gdy nagle poczułem szarpniecie i wylądowałem tyłkiem na podłodze, u stóp wuja.
– Gdzieś ty się podziewał, szczeniaku?! I co ty sobie wyobrażasz, żeby zostawiać otwarty, pusty dom?! Może ci twoi dziwacy tak robią, ale nie normalni ludzie! Ktoś mógł nas okraść! – Vernon aż się zrobił czerwony ze złości.
– Ale o co… – Patrzyłem na niego zdumiony. O co temu człowiekowi chodzi? Jak to otwarty…
– Milcz! – wydarł się. – Jeszcze śmiesz udawać, że nie wiesz, o co chodzi?!
– Kiedy ja naprawdę… – już lekko podenerwowany próbowałem dojść do głosu i wszystko wyjaśnić, ale znów mi nie pozwolił. Przecież specjalnie na nich czekałem, by nic takiego się nie wydarzyło!
– MILCZ, POWIEDZIAŁEM! – wrzasnął. Dostrzegłem za jego plecami tarzającego się ze śmiechu Dudleya. We mnie za to wręcz zaczynało się już gotować. To dla niego takie typowe! Oskarżać mnie o coś i nawet nie dać szansy na wytłumaczenie. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że on i ten stary Nietoperz wyśmienicie by się ze sobą dogadywali.
– Nie można cię nawet na chwilę zostawić samego, żebyś nie zrobił czegoś głupiego! Naprawdę nie wiem, za jakie grzechy musimy cię wychowywać! Dlaczego nie mogłeś zginąć razem z tymi szaleńcami – siostrą Petunii i jej świrniętym mężem?! Po co się w ogóle urodziłeś?! – Wrzeszczał coś jeszcze, ale ja już go nie słuchałem. W tym momencie mój mózg się zatrzymał. W głowie wciąż huczało mi to jedno, pełne wyrzutów zdanie „po co się urodziłeś”. Zacisnąłem pięści tak mocno, aż poczułem paznokcie wżynające się w skórę. Nieważne, że ich nienawidzę. Te słowa ugodziły we mnie niczym nóż. Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczami i czułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. Potężny gniew palił mnie od środka, szukając ujścia. Łzy, których przyczyny nie byłem w stanie sprecyzować, zamgliły mój wzrok. Czułem, że trzęsę się od buzujących we mnie emocji.
– Jak śmiesz… – wychrypiałem, zaczynając się podnosić. Mechanicznym ruchem moja ręka sięgnęła ku różdżce. Dotknąwszy jej gładkiej powierzchni, poczułem, jakby elektryczne iskierki przebiegły między nią i moim ciałem. To było wspaniałe uczucie. Świadomość mocy wypełniającej moje ciało… Jednak te same „iskierki” były tym, co mnie otrzeźwiło. W jednej chwili uświadomiłem sobie, że pod żadnym pozorem nie mogę użyć magii. To by było zbyt ryzykowne. Cofnąłem więc dłoń, ponownie zaciskać ją w pięść. Wuj patrzył na mnie z odrazą i nieukrywaną nienawiścią, jednak wydawał się być już mniej pewny siebie. – Jak śmiesz, mówić mi takie rzeczy – wysyczałem przez zaciśnięte zęby. – Jakim prawem obrażasz moich rodziców… Oskarżasz mnie o coś, czego nie zrobiłem… I, do cholery, jakim prawem traktujesz mnie jak nic niewartego śmiecia?! – wrzasnąłem, trzęsąc się z gniewu. Patrzyłem hardo w jego świńskie oczka. Powietrze wokół nas zdawało się gęstnieć od negatywnych emocji, jakimi obaj emanowaliśmy. – Przez całe życie traktowaliście mnie jak coś gorszego, a sami wcale nie jesteście ode mnie lepsi! – Dalsze krzyki przerwała pięść, która zderzyła się z moją szczęką. Uderzyłem z impetem o ścianę wąskiego korytarzyka i osunąłem się po niej. Pociemniało mi na chwilę przed oczami, ale już kilka sekund później patrzyłem z odrazą na mężczyznę.
– Nie waż się nigdy więcej tak na mnie patrzeć – wysapał czerwony ze złości, gromiąc mnie wzrokiem. Mimowolnie skuliłem się w sobie, ale wciąż hardo patrzyłem mu w oczy. – Póki mieszkasz pod moim dachem, będę cię traktował jak chcę. To i tak za mało, by wynagrodzić lata życia, które nam zniszczyłeś! – Pochylił się i podniósł mnie za przód koszulki. Po czym popchnął w stronę schodów. – Idź i nie pokazuj mi się przez najbliższe dni na oczy, bo pożałujesz! – warknął jeszcze w moją stronę, po czym wraz z synem zniknęli w kuchni.
Powlokłem się po schodach do swojego pokoju, czując, jak powoli opuszcza mnie gniew, zastąpiony rozgoryczeniem. Czułem tępy ból w szczęce, a także plecach, tyłku, ramieniu… właściwie to cały byłem obolały. Do tego zapowiadało się, że nie mam co dziś liczyć na kolację i pewnie na jutrzejsze śniadanie. Ech, dobrze, że zostały mi jeszcze te dwie kanapki. Wszedłem do pokoju, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Zrobiłem trzy kroki, po czym opadłem na podłogę, gwałtownie opierając się plecami o łóżko. Chciałem w ten sposób rozładować nieco moją złość, ale oczywiście skończyło się na tym, że podrażniłem wcześniejsze stłuczenia i w rezultacie byłem jeszcze bardziej zirytowany. Wypuściłem powoli powietrze przez zaciśnięte zęby. Chwyciłem się za głowę i ze złością odchyliłem ją na materac.
To nie ma sensu! Nie ma szans, by udało mi się spokojnie przeżyć tu te dwa miesiące! Zawsze znajdą jakiś pretekst, żeby wszcząć kłótnię – pomyślałem rozgoryczony i zniechęcony. W tym momencie podleciała do mnie Hedwiga i usadowiła na materacu tuż obok mojej głowy. Przekręciła zabawnie łebek, patrząc na mnie wyczekująco. Uniosłem dłoń i gładziłem ją przez chwilę po boku. Czułem, jak negatywne emocje powoli opuszczają moje ciało. W pewnej chwili Hedwiga chwyciła mnie lekko za palec i zahukała cicho, jakby ze zniecierpliwieniem.
– Przykro mi, nie mogę cię jeszcze wypuścić. Wciąż jest widno i ktoś mógłby cię zauważyć. – Zawsze kiedy do niej mówię, mam wrażenie, że wszystko doskonale rozumie. Choć to chyba naturalne, skoro jest magiczną sową pocztową… – Idę do łazienki. Jak wrócę, powinno już być na tyle ciemno, żebyś mogła polecieć na polowanie, poczekasz? – Przekręciła głowę w drugą stronę, po czym wyprostowała ją, znów zahukała i poleciała na swoją „żerdź”.
Zgarnąłem piżamę i, już spokojniejszy, opuściłem pokój.
~*~
Tak jak przypuszczałem, następnego dnia miałem obyć się bez śniadania, jak również obiadu. Schodząc rano do kuchni, natknąłem się na Vernona, którego mina mówiła wyraźnie „znikaj mi z oczu”, więc zmuszony byłem wrócić do siebie. W nienajlepszym humorze zjadłem śniadanie w postaci dwóch pozostałych po mojej wczorajszej kolacji kanapek, po czym, nie mając nic lepszego do roboty, wziąłem, obecnie już „stary”, podręcznik od zaklęć i zacząłem go od niechcenia wertować.
Po niemal godzinie bezmyślnego przeglądania książki, odrzuciłem ją zirytowany i zacząłem równie pasjonujące zajęcie – patrzenie w sufit. Było dziś równie gorąco, jak wczoraj, o ile nie gorzej, przez co nie miałem ochoty wychodzić na zewnątrz, gdzie żar po prostu lał się z nieba. Niestety oznaczało to dla mnie godziny nudy. Zdążyłem się już przekonać, że póki co nie miałem siły na bliższy kontakt z żadną książką.
Hedwiga spała, odpoczywając po nocnym polowaniu, więc nie mogłem nawet „z nią” pogadać. Nie mogłem używać magii, więc jakikolwiek ćwiczenia zaklęć czy choćby drobne czary dla zabawy odpadały. Wśród starych gratów Dudleya również nie było nic, co byłoby w stanie przyciągnąć moją uwagę na dłużej niż trzy sekundy – tyle, ile wystarczyło, by się przekonać, że żadna z tych rzeczy nie jest zdatna do użytku. Jednym słowem – porażka.
Jednak po jakichś trzydziestu minutach przekręcania się z boku na bok, nadeszło zbawienie. No może nie do końca można tak nazwać ciotkę Petunię, która darła się z kuchni, wołając mnie, ale przynajmniej szykowało się jakieś zajęcie… Obym tylko nie pożałował tych słów.
Zszedłem szybko na dół i wszedłem do kuchni, z ulgą zauważając, że po wuju nie ma nigdzie śladu. Najwyraźniej był już w pracy.
– Chciałabym, żebyś pojechał na rowerze do sklepu – oznajmiła chłodno. – Zabrakło mi kilku składników na ciasto… Nawet nie licz, że dostaniesz jakiś kawałek – powiedziała wrednie. – Tu masz listę i pieniądze. Masz wrócić z paragonem – dodała jeszcze, jakby naprawdę myślała, że mam zamiar ukraść jej pieniądze. – Tylko masz szybko wrócić.
– Tylko tak się składa, że mój rower od dość dawna nie nadaje się do jazdy – powiedziałem cicho z lekkim przekąsem w głosie, mając przed oczami powyginane koła i złamaną kierownicę roweru, który aktualnie robił za siedzenie Hedwigi. Kiedyś należał do mojego kuzyna, ale gdy ten dostał nowy, mogłem go sobie przygarnąć. Podczas jednej z moich przejażdżek Dudley wpadł na „świetny pomysł” i wraz ze swoimi kumplami zaczęli mnie gonić na własnych rowerach. Skończyło się tak, że uciekając przed nimi straciłem panowanie nad rowerem i przywaliłem w drzewo, czego skutkiem była właśnie połamana kierownica i wygięte koła. Mi jakimś cudem nic się nie stało. Choć jak tak teraz o tym myślę, mogło to być za sprawą jednego z tych niekontrolowanych przypadków użycia magii, które w tamtym okresie czasem mi się zdarzały.
– Pozwalam ci wziąć rower Dudusia. Ale tylko ten jeden raz i to ze względu na to, że naprawdę mi się spieszy… No, co tak stoisz, idź już – pogoniła mnie.
Odwróciłem się i poszedłem szybko do garażu, już po chwili jadąc w stronę najbliższego supermarketu. Mimo że nie spieszyłem się zbytnio, a na miejsce dotarłem w pięć minut, byłem naprawdę zgrzany i wykończony, jak po jakimś maratonie – a wszystko przez to, że na słońcu był chyba ze trzydziestopięciostopniowy upał. Zsiadłem z roweru i przyczepiłem go do stojaka, po czym najszybciej jak mogłem wszedłem do klimatyzowanego sklepu. Wziąłem koszyk i z listą w dłoni poszedłem na dział spożywczy. Po kilku minutach stałem z pełnym koszykiem w kolejce. Nagle moje brwi wystrzeliły w górę, by sekundę później zmarszczyć się gniewanie, gdy moje spojrzenie padło na ostatnią osobę, jaką spodziewałbym się tu spotkać.
Czy on mnie śledzi?! Brak widoku tego napuszonego dupka jest jedynym plusem mieszkania u Dursleyów, a teraz nawet tu zamierza mi uprzykrzać życie?! Malfoy naprawdę nie mógł znaleźć sobie lepszego hobby…! A przecież przez ostatnie dni szkoły było tak dobrze! Ledwo co go widywałem na korytarzach.
W tym momencie Fretka odwrócił się od stojaka z gazetami, przed którym do tej pory stał i poprawiwszy okulary na piegowatym nosie ruszył do wyjścia.
Patrzyłem przez chwilę jak idiota w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał i zastanawiałem się, czy przez przypadek nie nabawiłem się jakiegoś udaru… No bo jak, na Merlina, mogłem pomylić jakiegoś blondyna z tym ulizanym pajacem? Chyba jestem już przewrażliwiony… No ale poważnie, co Malfoy miałby tu robić? Przecież ta jego głupia duma czarodzieja czystej krwi z pewnością nie pozwoliłaby mu nawet stopy postawić w mugolskie supermarkecie.
Potrząsnąłem lekko głową i zacząłem wkładać zakupy na taśmę.
Dziesięć minut później znów leżałem na łóżku, jednak tym razem miałem zajęcie – rozmyślałem nad tym, jakim cudem mogłem być tak głupi, by pomyśleć, że to Fretka. Przecież oni nie byli prawie w ogóle podobni! Tamten chłopak był zdecydowanie niższy i postawniejszy. Do tego jego włosy były dużo ciemniejsze…
Warknąłem poirytowany. Nakryłem twarz poduszką i przeturlałem się na brzuch. Starałem się skupić na czymkolwiek innym. Pozwoliłem myślom swobodnie płynąć. Niespodziewanie w mojej głowie pojawiło się wspomnienie pocałunku z Cho. Zamknąłem oczy, starając się na nim skupić, przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów. Lekkie zdenerwowanie, które mnie wypełniło, gdy usłyszałem, jak każe swojej przyjaciółce wracać samej, a także zaskoczenie i dezorientację, gdy skapnąłem się, że płacze. I w końcu zawód i smutek, jaki poczułem, gdy wspomniała o Cedriku. Przypomniałem sobie wszystkie uczucia, jakie odczuwałem w ciągu tych kilku minut rozmowy, widząc całą tamtą scenę oczami wyobraźni. Tak, jakbym przeżywał to wszystko na nowo.
- Wiesz, jesteś naprawdę świetnym nauczycielem – powiedziała, uśmiechając się do mnie przez łzy. – Przedtem jeszcze nigdy nie udało mi się nikogo oszołomić.
- Dzięki – bąknąłem, trochę zawstydzony. Dużo osób mówiło mi takie rzeczy, jednak brzmiało to jakoś inaczej z jej ust. Zwłaszcza, gdy byliśmy sami...
Przypomniałem sobie krępującą ciszę, która zapadła po tych słowach. Chciałem wtedy uciec, wybiec stamtąd, jednak czułem się, jakbym przyrósł do podłogi.
- Jemioła – powiedziała cicho, wskazując na sufit nad naszymi głowami.
- Aha – przytaknąłem, mając wrażenie, że serce wyskoczy mi zaraz z piersi. Tak się wtedy zestresowałem, że kompletnie bezmyślnie palnąłem: - Pewnie roi się w niej od nargli.
- Co to są nargle? – spytała zdziwiona.
- Nie mam pojęcia – odparłem, coraz bardziej zażenowany i zdenerwowany. Kompletnie nie miałem pojęcia, jak się zachować. - Musisz zapytać Pomyluny. To znaczy Luny – znów palnąłem bez sensu.
Cho wydała z siebie odgłos, jakby coś pomiędzy szlochem, a śmiechem. Nasze twarze dzieliły dosłownie centymetry.
- Naprawdę cię lubię, Harry – szepnęła, po czym nasze wargi się połączyły.*


*  Cytat z „Harry’ego Pottera i Zakonu Feniksa”
~*~*~*~ 

3 komentarze:

  1. Hej,
    niech może zwieje z stamtąd, to była naprawdę fretka...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    rozdział świetny, może niech zwieje z stamtąd, to była naprawdę fredka?
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    wspaniały rozdział, niech zwiewa z stamtąd, a to była naprawdę fredka?
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń