~*~*~*~
Na szczęście, gdy skończyłem sprzątać, udało mi się zrobić
kilka kanapek i zaszyć się w pokoju, jeszcze przed powrotem Dursleyów do domu.
Coraz częściej zaczynałem żałować, że ukryłem przed przyjaciółmi te złamane
żebra. Gdybym powiedział im wcześniej, mógłbym pójść razem z nimi do Hogsmeade
albo chociaż poprosić, by mi kupili trochę słodyczy. A tak… będę musiał jakoś
wytrzymać przez te dwa miesiące. Pewnie znowu schudnę.
Upewniwszy się, że mogę bezpiecznie opuścić pokój, założyłem
koszulkę i włożywszy różdżkę do kieszeni, na wypadek gdyby postanowili mi ją
zabrać (raz już to zrobili) wyszedłem na korytarz i zszedłem ostrożnie po
schodach. Upewniwszy się, że mnie nie zauważą, pokonałem szybko odległość
dzielącą mnie od drzwi i po chwili stałem już przed domem. Odetchnąłem z ulgą i
ruszyłem w stronę parku. Wcześniej nie mogłem wyjść, bo nie miałem kluczy do
domu, a nie chciałem nawet myśleć, co zrobiłby mi wuj, gdybym pozostawił
otwarte drzwi, gdy nikogo nie było w budynku. Szedłem spokojnie chodnikiem,
rozkoszując się ciepłem promieni zachodzącego słońca. Teraz, gdy już nie
prażyło i nie było tak strasznie parno, przebywanie na dworze sprawiało
przyjemność i było nawet odprężające. Choć tak właściwie, to do jako takiego
odprężenia wystarczy mi rosnąca odległość między mną i Dursleyami.
Wszedłem w cieniste alejki parku. Było tu chyba z pół osiedla.
Ale w sumie, nie powinienem się dziwić. Pierwszy dzień wakacji i w dodatku taka
ładna pogoda. Znalazłem jakąś wolną ławkę i usiadłem na niej, obserwując
bawiące się dzieci. Patrząc na nie – uśmiechnięte, radosne, zgrane – poczułem ukłucie
zazdrości i żal. Żal do Dursleyów, innych dzieci i ich rodziców, świata
magicznego, całego świata, a w końcu nawet do samego siebie. Miałem pretensje
do nich wszystkich o moje „wspaniałe” dzieciństwo. Wiem, że profesor Dumbledore
chciał dobrze, umieszczając mnie u moich jedynych krewnych, ale czy, do
cholery, nie mógł sprawdzić najpierw, jakimi oni tak w ogóle są ludźmi?! Albo
czy nie mógł mnie umieścić w jakiejś czarodziejskiej rodzinie zastępczej, czy
czymś takim?! Przecież skoro niby wszyscy mnie tak uwielbiali za to, że
pokonałem Voldemorta, choć tak naprawdę nie wiedziałem wtedy jeszcze, że
ktokolwiek taki istnieje (baa, nawet nie potrafiłem mówić), skoro byłem dla
nich bohaterem, to czy naprawdę nie znalazłby się nikt, kto chciałby mnie
przygarnąć?! Czy naprawdę aż tak konieczne było to, abym mieszkał właśnie z
nimi? Czy musiałem przeżyć dzieciństwo mieszkając w schowku na miotły? Z dala
od magicznego świata, do którego niby należę? W dodatku przez dziesięć lat żyć
w przekonaniu, że moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, podczas gdy tak
naprawdę zostali pozbawieni życia, broniąc mnie przed Voldemortem? Musiałem
spędzić dzieciństwo w miejscu, gdzie byłem narażony na ciągłe ataki ze strony rozpieszczonego
kuzyna i jego bandy? Robić za darmową siłę roboczą? Chodzić w starych,
poniszczonych ciuchach Dudleya, które równie dobrze mogłyby robić za namiot? W
dodatku inne dzieci nie chciały się ze mną bawić, bo jeśli tylko ktoś próbował
się do mnie zbliżyć i zaprzyjaźnić, to Dudley skutecznie go odstraszał. A ja nie
miałem nigdy na tyle siły, żeby mu się skutecznie przeciwstawić… Jednak nie
zapomnę tej satysfakcji, która wypełniała mnie, gdy od czasu do czasu dzięki
magii działy się różne „dziwne” rzeczy. Oczywiście na moją korzyść. Ale na ogół
musiałem sobie radzić bez niej. Jakże wtedy pragnąłem, by pojawił się ktoś – dawno
zaginiony starszy brat czy ktokolwiek, komu by na mnie zależało – i zabrał mnie stamtąd, obronił przed tym
wszystkim. Chociaż nigdy się do tego nie przyznam otwarcie, to gdzieś w głębi
naprawdę mam żal do Syriusza o to, że tak późno pojawił się w moim życiu. A
teraz znów nie mam nikogo…
Początkowa złość, jaka we mnie wezbrała, zamieniła się w
uczucie zrezygnowania. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę
przez cały ten czas liczyłem na to, że to ktoś inny się pojawi i mi pomoże,
samemu tak właściwie nie robiąc nic, by się przeciwstawić wujostwu…
Ale z drugiej strony, co ja mogę? Jestem dużo słabszy od
Dudleya i jego opryszków. Szanse na to, że udałoby mi się im przeciwstawić i
wyjść z tego cało są takie same, jak to, że Voldemort padnie na zawał, tym
samym uwalniając od siebie cały świat… Teoretycznie możliwe, ale zbyt piękne,
by było prawdziwe, więc z pewnością nigdy się nie wydarzy.
Spojrzałem na powoli zachodzące już słońce i ludzi, którzy
zaczynali rozchodzić się do domów. Sam również postanowiłem już wracać.
Westchnąłem zrezygnowany. Nie ma co, chciałem się dzięki temu wyjściu trochę
odprężyć, a ostatecznie tylko pogorszyłem swój nastrój… cudownie.
Wstałem i ruszyłem w drogę powrotną, najwolniej, jak tylko
potrafiłem. W końcu jednak dotarłem na miejsce. Wszedłem do środka i już
zaczynałem się wspinać, po schodach, gdy nagle poczułem szarpniecie i
wylądowałem tyłkiem na podłodze, u stóp wuja.
– Gdzieś ty się podziewał, szczeniaku?! I co ty sobie
wyobrażasz, żeby zostawiać otwarty, pusty dom?! Może ci twoi dziwacy tak robią,
ale nie normalni ludzie! Ktoś mógł nas okraść! – Vernon aż się zrobił czerwony
ze złości.
– Ale o co… – Patrzyłem na niego zdumiony. O co temu
człowiekowi chodzi? Jak to otwarty…
– Milcz! – wydarł się. – Jeszcze śmiesz udawać, że nie wiesz,
o co chodzi?!
– Kiedy ja naprawdę… – już lekko podenerwowany próbowałem
dojść do głosu i wszystko wyjaśnić, ale znów mi nie pozwolił. Przecież
specjalnie na nich czekałem, by nic takiego się nie wydarzyło!
– MILCZ, POWIEDZIAŁEM! – wrzasnął. Dostrzegłem za jego plecami
tarzającego się ze śmiechu Dudleya. We mnie za to wręcz zaczynało się już
gotować. To dla niego takie typowe! Oskarżać mnie o coś i nawet nie dać szansy
na wytłumaczenie. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że on i ten
stary Nietoperz wyśmienicie by się ze sobą dogadywali.
– Nie można cię nawet na chwilę zostawić samego, żebyś nie
zrobił czegoś głupiego! Naprawdę nie wiem, za jakie grzechy musimy cię
wychowywać! Dlaczego nie mogłeś zginąć razem z tymi szaleńcami – siostrą
Petunii i jej świrniętym mężem?! Po co się w ogóle urodziłeś?! – Wrzeszczał coś
jeszcze, ale ja już go nie słuchałem. W tym momencie mój mózg się zatrzymał. W
głowie wciąż huczało mi to jedno, pełne wyrzutów zdanie „po co się urodziłeś”.
Zacisnąłem pięści tak mocno, aż poczułem paznokcie wżynające się w skórę. Nieważne,
że ich nienawidzę. Te słowa ugodziły we mnie niczym nóż. Patrzyłem na niego
szeroko otwartymi oczami i czułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. Potężny
gniew palił mnie od środka, szukając ujścia. Łzy, których przyczyny nie byłem w
stanie sprecyzować, zamgliły mój wzrok. Czułem, że trzęsę się od buzujących we
mnie emocji.
– Jak śmiesz… – wychrypiałem, zaczynając się podnosić.
Mechanicznym ruchem moja ręka sięgnęła ku różdżce. Dotknąwszy jej gładkiej
powierzchni, poczułem, jakby elektryczne iskierki przebiegły między nią i moim
ciałem. To było wspaniałe uczucie. Świadomość mocy wypełniającej moje ciało…
Jednak te same „iskierki” były tym, co mnie otrzeźwiło. W jednej chwili
uświadomiłem sobie, że pod żadnym pozorem nie mogę użyć magii. To by było zbyt
ryzykowne. Cofnąłem więc dłoń, ponownie zaciskać ją w pięść. Wuj patrzył na
mnie z odrazą i nieukrywaną nienawiścią, jednak wydawał się być już mniej pewny
siebie. – Jak śmiesz, mówić mi takie rzeczy – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.
– Jakim prawem obrażasz moich rodziców… Oskarżasz mnie o coś, czego nie
zrobiłem… I, do cholery, jakim prawem traktujesz mnie jak nic niewartego
śmiecia?! – wrzasnąłem, trzęsąc się z gniewu. Patrzyłem hardo w jego świńskie
oczka. Powietrze wokół nas zdawało się gęstnieć od negatywnych emocji, jakimi
obaj emanowaliśmy. – Przez całe życie traktowaliście mnie jak coś gorszego, a
sami wcale nie jesteście ode mnie lepsi! – Dalsze krzyki przerwała pięść, która
zderzyła się z moją szczęką. Uderzyłem z impetem o ścianę wąskiego korytarzyka
i osunąłem się po niej. Pociemniało mi na chwilę przed oczami, ale już kilka
sekund później patrzyłem z odrazą na mężczyznę.
– Nie waż się nigdy więcej tak na mnie patrzeć – wysapał
czerwony ze złości, gromiąc mnie wzrokiem. Mimowolnie skuliłem się w sobie, ale
wciąż hardo patrzyłem mu w oczy. – Póki mieszkasz pod moim dachem, będę cię
traktował jak chcę. To i tak za mało, by wynagrodzić lata życia, które nam
zniszczyłeś! – Pochylił się i podniósł mnie za przód koszulki. Po czym popchnął
w stronę schodów. – Idź i nie pokazuj mi się przez najbliższe dni na oczy, bo
pożałujesz! – warknął jeszcze w moją stronę, po czym wraz z synem zniknęli w
kuchni.
Powlokłem się po schodach do swojego pokoju, czując, jak
powoli opuszcza mnie gniew, zastąpiony rozgoryczeniem. Czułem tępy ból w
szczęce, a także plecach, tyłku, ramieniu… właściwie to cały byłem obolały. Do
tego zapowiadało się, że nie mam co dziś liczyć na kolację i pewnie na jutrzejsze
śniadanie. Ech, dobrze, że zostały mi jeszcze te dwie kanapki. Wszedłem do
pokoju, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Zrobiłem trzy kroki, po czym opadłem
na podłogę, gwałtownie opierając się plecami o łóżko. Chciałem w ten sposób
rozładować nieco moją złość, ale oczywiście skończyło się na tym, że
podrażniłem wcześniejsze stłuczenia i w rezultacie byłem jeszcze bardziej
zirytowany. Wypuściłem powoli powietrze przez zaciśnięte zęby. Chwyciłem się za
głowę i ze złością odchyliłem ją na materac.
To nie ma sensu! Nie ma szans, by udało mi się spokojnie
przeżyć tu te dwa miesiące! Zawsze znajdą jakiś pretekst, żeby wszcząć kłótnię
– pomyślałem rozgoryczony i zniechęcony. W tym momencie podleciała do mnie
Hedwiga i usadowiła na materacu tuż obok mojej głowy. Przekręciła zabawnie
łebek, patrząc na mnie wyczekująco. Uniosłem dłoń i gładziłem ją przez chwilę po
boku. Czułem, jak negatywne emocje powoli opuszczają moje ciało. W pewnej
chwili Hedwiga chwyciła mnie lekko za palec i zahukała cicho, jakby ze
zniecierpliwieniem.
– Przykro mi, nie mogę cię jeszcze wypuścić. Wciąż jest widno
i ktoś mógłby cię zauważyć. – Zawsze kiedy do niej mówię, mam wrażenie, że wszystko
doskonale rozumie. Choć to chyba naturalne, skoro jest magiczną sową pocztową… –
Idę do łazienki. Jak wrócę, powinno już być na tyle ciemno, żebyś mogła
polecieć na polowanie, poczekasz? – Przekręciła głowę w drugą stronę, po czym
wyprostowała ją, znów zahukała i poleciała na swoją „żerdź”.
Zgarnąłem piżamę i, już spokojniejszy, opuściłem pokój.
~*~
Tak jak przypuszczałem, następnego dnia miałem obyć się bez
śniadania, jak również obiadu. Schodząc rano do kuchni, natknąłem się na
Vernona, którego mina mówiła wyraźnie „znikaj mi z oczu”, więc zmuszony byłem
wrócić do siebie. W nienajlepszym humorze zjadłem śniadanie w postaci dwóch
pozostałych po mojej wczorajszej kolacji kanapek, po czym, nie mając nic
lepszego do roboty, wziąłem, obecnie już „stary”, podręcznik od zaklęć i
zacząłem go od niechcenia wertować.
Po niemal godzinie bezmyślnego przeglądania książki,
odrzuciłem ją zirytowany i zacząłem równie pasjonujące zajęcie – patrzenie w
sufit. Było dziś równie gorąco, jak wczoraj, o ile nie gorzej, przez co nie
miałem ochoty wychodzić na zewnątrz, gdzie żar po prostu lał się z nieba.
Niestety oznaczało to dla mnie godziny nudy. Zdążyłem się już przekonać, że póki
co nie miałem siły na bliższy kontakt z żadną książką.
Hedwiga spała, odpoczywając po nocnym polowaniu, więc nie
mogłem nawet „z nią” pogadać. Nie mogłem używać magii, więc jakikolwiek
ćwiczenia zaklęć czy choćby drobne czary dla zabawy odpadały. Wśród starych
gratów Dudleya również nie było nic, co byłoby w stanie przyciągnąć moją uwagę
na dłużej niż trzy sekundy – tyle, ile wystarczyło, by się przekonać, że żadna
z tych rzeczy nie jest zdatna do użytku. Jednym słowem – porażka.
Jednak po jakichś trzydziestu minutach przekręcania się z boku
na bok, nadeszło zbawienie. No może nie do końca można tak nazwać ciotkę
Petunię, która darła się z kuchni, wołając mnie, ale przynajmniej szykowało się
jakieś zajęcie… Obym tylko nie pożałował tych słów.
Zszedłem szybko na dół i wszedłem do kuchni, z ulgą
zauważając, że po wuju nie ma nigdzie śladu. Najwyraźniej był już w pracy.
– Chciałabym, żebyś pojechał na rowerze do sklepu – oznajmiła
chłodno. – Zabrakło mi kilku składników na ciasto… Nawet nie licz, że
dostaniesz jakiś kawałek – powiedziała wrednie. – Tu masz listę i pieniądze.
Masz wrócić z paragonem – dodała jeszcze, jakby naprawdę myślała, że mam zamiar
ukraść jej pieniądze. – Tylko masz szybko wrócić.
– Tylko tak się składa, że mój rower od dość dawna nie nadaje
się do jazdy – powiedziałem cicho z lekkim przekąsem w głosie, mając przed
oczami powyginane koła i złamaną kierownicę roweru, który aktualnie robił za
siedzenie Hedwigi. Kiedyś należał do mojego kuzyna, ale gdy ten dostał nowy,
mogłem go sobie przygarnąć. Podczas jednej z moich przejażdżek Dudley wpadł na
„świetny pomysł” i wraz ze swoimi kumplami zaczęli mnie gonić na własnych
rowerach. Skończyło się tak, że uciekając przed nimi straciłem panowanie nad rowerem
i przywaliłem w drzewo, czego skutkiem była właśnie połamana kierownica i
wygięte koła. Mi jakimś cudem nic się nie stało. Choć jak tak teraz o tym
myślę, mogło to być za sprawą jednego z tych niekontrolowanych przypadków
użycia magii, które w tamtym okresie czasem mi się zdarzały.
– Pozwalam ci wziąć rower Dudusia. Ale tylko ten jeden raz i
to ze względu na to, że naprawdę mi się spieszy… No, co tak stoisz, idź już –
pogoniła mnie.
Odwróciłem się i poszedłem szybko do garażu, już po chwili jadąc
w stronę najbliższego supermarketu. Mimo że nie spieszyłem się zbytnio, a na
miejsce dotarłem w pięć minut, byłem naprawdę zgrzany i wykończony, jak po
jakimś maratonie – a wszystko przez to, że na słońcu był chyba ze
trzydziestopięciostopniowy upał. Zsiadłem z roweru i przyczepiłem go do
stojaka, po czym najszybciej jak mogłem wszedłem do klimatyzowanego sklepu. Wziąłem
koszyk i z listą w dłoni poszedłem na dział spożywczy. Po kilku minutach stałem
z pełnym koszykiem w kolejce. Nagle moje brwi wystrzeliły w górę, by sekundę
później zmarszczyć się gniewanie, gdy moje spojrzenie padło na ostatnią osobę,
jaką spodziewałbym się tu spotkać.
Czy on mnie śledzi?! Brak widoku tego napuszonego dupka jest
jedynym plusem mieszkania u Dursleyów, a teraz nawet tu zamierza mi uprzykrzać
życie?! Malfoy naprawdę nie mógł znaleźć sobie lepszego hobby…! A przecież
przez ostatnie dni szkoły było tak dobrze! Ledwo co go widywałem na korytarzach.
W tym momencie Fretka odwrócił się od stojaka z gazetami,
przed którym do tej pory stał i poprawiwszy okulary na piegowatym nosie ruszył
do wyjścia.
Patrzyłem przez chwilę jak idiota w miejsce, w którym jeszcze
przed chwilą stał i zastanawiałem się, czy przez przypadek nie nabawiłem się
jakiegoś udaru… No bo jak, na Merlina, mogłem pomylić jakiegoś blondyna z tym
ulizanym pajacem? Chyba jestem już przewrażliwiony… No ale poważnie, co Malfoy miałby
tu robić? Przecież ta jego głupia duma czarodzieja czystej krwi z pewnością nie
pozwoliłaby mu nawet stopy postawić w mugolskie supermarkecie.
Potrząsnąłem lekko głową i zacząłem wkładać zakupy na taśmę.
Dziesięć minut później znów leżałem na łóżku, jednak tym razem
miałem zajęcie – rozmyślałem nad tym, jakim cudem mogłem być tak głupi, by
pomyśleć, że to Fretka. Przecież oni nie byli prawie w ogóle podobni! Tamten
chłopak był zdecydowanie niższy i postawniejszy. Do tego jego włosy były dużo
ciemniejsze…
Warknąłem poirytowany. Nakryłem twarz poduszką i przeturlałem
się na brzuch. Starałem się skupić na czymkolwiek innym. Pozwoliłem myślom swobodnie
płynąć. Niespodziewanie w mojej głowie pojawiło się wspomnienie pocałunku z
Cho. Zamknąłem oczy, starając się na nim skupić, przypomnieć sobie jak
najwięcej szczegółów. Lekkie zdenerwowanie, które mnie wypełniło, gdy
usłyszałem, jak każe swojej przyjaciółce wracać samej, a także zaskoczenie i
dezorientację, gdy skapnąłem się, że płacze. I w końcu zawód i smutek, jaki
poczułem, gdy wspomniała o Cedriku. Przypomniałem sobie wszystkie uczucia,
jakie odczuwałem w ciągu tych kilku minut rozmowy, widząc całą tamtą scenę
oczami wyobraźni. Tak, jakbym przeżywał to wszystko na nowo.
- Wiesz, jesteś naprawdę świetnym nauczycielem – powiedziała,
uśmiechając się do mnie przez łzy. – Przedtem jeszcze nigdy nie udało mi się
nikogo oszołomić.
- Dzięki – bąknąłem, trochę zawstydzony. Dużo osób mówiło mi
takie rzeczy, jednak brzmiało to jakoś inaczej z jej ust. Zwłaszcza, gdy
byliśmy sami...
Przypomniałem sobie krępującą ciszę, która zapadła po tych
słowach. Chciałem wtedy uciec, wybiec stamtąd, jednak czułem się, jakbym
przyrósł do podłogi.
- Jemioła – powiedziała cicho, wskazując na sufit nad naszymi
głowami.
- Aha – przytaknąłem, mając wrażenie, że serce wyskoczy mi
zaraz z piersi. Tak się wtedy zestresowałem, że kompletnie bezmyślnie palnąłem:
- Pewnie roi się w niej od nargli.
- Co to są nargle? – spytała zdziwiona.
- Nie mam pojęcia – odparłem, coraz bardziej zażenowany i
zdenerwowany. Kompletnie nie miałem pojęcia, jak się zachować. - Musisz zapytać
Pomyluny. To znaczy Luny – znów palnąłem bez sensu.
Cho wydała z siebie odgłos, jakby coś pomiędzy szlochem, a
śmiechem. Nasze twarze dzieliły dosłownie centymetry.
- Naprawdę cię lubię, Harry – szepnęła, po czym nasze wargi
się połączyły.*
Hej,
OdpowiedzUsuńniech może zwieje z stamtąd, to była naprawdę fretka...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńrozdział świetny, może niech zwieje z stamtąd, to była naprawdę fredka?
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga
Hej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, niech zwiewa z stamtąd, a to była naprawdę fredka?
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza